Zapraszam na debiutanckie opowiadanie z dreszczykiem autorstwa Tomasza Betchera
"Więcej"
Tomasz Betcher
Józef
Piątek miał 84 lata, kiedy uznał, że być może udało mu się odnaleźć źródło
wiecznej młodości. Zanim jednak doszedł do tego wniosku, w jego życiu miał
miejsce szereg wydarzeń, których, nawet pomimo
bogatego doświadczenia życiowego, nie był w stanie przewidzieć.
W piątek trzynastego października pan
Piątek przechadzał się po domu spokojnej starości, o jakże banalnej nazwie
„Jesień”, w nadziei, że być może ktoś pozostawił otwarte drzwi, przez które
będzie mógł odzyskać wolność. Nic takiego nie nastąpiło, natomiast w holu
głównym znalazł niewielki klucz, przypominający te do otwierania skrzynki
gazowej. Przez następne dwa tygodnie poszukiwał zamka, licząc na to, że
wydostanie się wreszcie z tej – jak zwykł nazywać „Jesień” – umieralni. Zagadkę
rozwiązał całkiem przypadkowo, dzięki innemu pensjonariuszowi.
Józef Piątek był zmęczony życiem i
zdegustowany tym, co przyniosło mu ono na stare lata. Nie przypuszczał, że w
tym wieku cokolwiek go jeszcze zaskoczy, i tego nie oczekiwał. Zanim szczęście się
do niego uśmiechnęło, przeżył trzy plagi: wojnę światową, socjalizm i III
Rzeczpospolitą. Każda z nich dokładnie tak samo kopała go tuż poniżej kości
ogonowej. Kiedy więc przeszedł na emeryturę, przyjął to jako wybawienie.
Pomijając fakt, że lista jego schorzeń się rozrosła, a lista możliwości drastycznie
skurczyła, to wraz z pierwszym odcinkiem emerytury odetchnął z ulgą. Poczuł się
tak, jakby cały świat wreszcie postanowił dać mu spokój, i żałował, że
nastąpiło to dopiero teraz. A jednak przeżył na emeryturze zaledwie dekadę, gdy
jego wyrodne córki uznały, że jest niebezpieczny dla siebie i musi mieć stałą
opiekę. To dlatego w ekspresowym tempie został pensjonariuszem „Jesieni”.
Pomijając osobiste animozje, to nie było
złe miejsce. Piątek miał tu wszystko, czego potrzebował. Codziennie około
siódmej trzydzieści przychodził ktoś z personelu, aby go obudzić, pomóc w
ubraniu się i porannej toalecie. Chwilę później dostawał śniadanie, które
zwykle było przynajmniej zjadliwe. Do obiadu nie działo się nic – a przynajmniej
nic, na co miałby ochotę – i Piątek mógł oddawać się swoim rozrywkom:
rozwiązywać krzyżówki, oglądać programy historyczne i drzemać do woli. Gdzieś
około czternastej ktoś przynosił mu obiad i, jeśli miał szczęście, nadal był
lekko ciepły. Obiad, nie Piątek. Chociaż w sumie Piątek też, dlatego mógł
otrzymać obiad. Po południu zaczynała się część rozrywkowa. Ogród, oranżeria,
pokaz filmu „w starym kinie”. Czasami razem z kilkoma najbardziej sprawnymi
pensjonariuszami zabierano go do jakiegoś lokalnego muzeum. Wieczorem znów miał
spokój.
Tylko noce były dziwne. Budził się często,
o wiele częściej niż to miało miejsce do niedawna. Nieraz słyszał skrzypienie
schodów, pomimo że nikt nimi nie szedł. Innym razem coś szurało na strychu,
choć opiekunowie utrzymywali, że jest nieużywany. I prawie zawsze Piątek miał
wrażenie, że jest obserwowany.
Kiedy brakowało personelu, co było
nagminne, szwendał się po domu spokojnej starości. Łatwo było przemykać się
pustymi korytarzami, mając świadomość, że w wielkim budynku jest zaledwie kilku
pracowników. O ile nie wędrował do „zakazanych” części domu, przymykano oko na
jego wycieczki.
Tego popołudnia wszedł do salonu,
rozglądając się wokół, czy aby nikt nie chce go zaczepić. W powietrzu unosił
się zapach Earl Grey, który uwielbiał, i lilii, których nie znosił. Umościł się
w wygodnym fotelu i zatopił w lekturze najnowszego wydania gazety.
– Może pan przyjdzie na bingo, panie
Józiu? – Ela, opiekunka z popołudniowej zmiany, nachyliła się nad nim, roztaczając
woń kawy i niedawno wypalonego papierosa.
– Nie, dziękuję. Dobrze mi tutaj. – Piątek
rozejrzał się po salonie. Nie miał ochoty na integrację z innymi i schował się
za olbrzymią płachtą „Rzeczpospolitej”. Opiekunka nie nalegała. Wiedziała, że
Józef Piątek jest jednym z tych upartych pensjonariuszy, którzy nie zmieniają
zdania tak łatwo.
– W porządku, gdyby pan czegoś
potrzebował, proszę zawołać Witka. Ja już niedługo kończę – powiedziała,
oddalając się do obowiązków, które musiała wykonać przed zdaniem dyżuru.
Nie mógł narzekać. Personel
traktował go uprzejmie i darzył sympatią. Pielęgniarki, opiekunowie,
fizjoterapeuci, słowem niemal cała kadra była uśmiechnięta i przyjazna
pensjonariuszom. Niemal, bowiem dyrektor „Jesieni” – Honoriusz Kępicki – stanowił
wyjątek i Józef cieszył się, że nie musi go często widywać. Był nie tylko
najbardziej niemiłym pracownikiem domu spokojnej starości, ale także
najbardziej niesympatycznym człowiekiem, jakiego Piątek w życiu spotkał.
Kępicki był od Józefa o dobre
dwadzieścia, trzydzieści lat młodszy, ale w jego sposobie bycia zauważał coś
dziwnego, czego emeryt nie potrafił nazwać. Gdyby miał zgadywać po oczach,
powiedziałby, że dyrektor jest starszy od niego. I ten głos. Zimny, chropowaty
i nieprzyjemny. Kiedy Kępicki się zapominał, do jego wymowy wkradało się
kresowe „Ł”. Dokładnie takie, jakie można było usłyszeć z ust przedwojennych
aktorów. Jako emerytowany nauczyciel języka polskiego Józef Piątek miał ucho do
takich spraw. Wielokrotnie zastanawiał się, skąd u młodego – w porównaniu do niego
– człowieka taka maniera, lecz nigdy nie miał śmiałości, aby zapytać.
Było coś jeszcze, o czym Piątek
czasami rozmyślał. Dyrektor kogoś mu przypominał, jednak starczy umysł płatał
figle i nie mógł skojarzyć kogo. Być może jednego z uczniów, jeszcze z
początków nauczycielskiej kariery. Skojarzenie było nieostre, ale powracało co
jakiś czas i uwierało go niczym kawałek mięsa tkwiący między zębami, którego
nie da się usunąć językiem.
– Wybrał pan już kostium na bal halloweenowy?
–Głos Witka wyrwał go z rozmyślań. Otyły pielęgniarz rozpoczął właśnie zmianę.
Rozłożył w salonie drabinę i wszedł po trzeszczących stopniach, aby zawiesić pod
sufitem papierowe nietoperze i lampiony w kształcie dyni. – Za co się pan
przebierze, panie Józku? Może za Drakulę albo Frankensteina? Mamy sporo
kostiumów do wyboru.
– Daj pan spokój. – Piątek machnął ręką. –
Nienawidzę tego głupiego amerykańskiego święta. Zachęca tylko młodzież do
chuligaństwa i niczego dobrego nie uczy.
– Niech pan się nie złości. – Witek jakimś
cudem nie spadł z drabiny, a drabina jakimś cudem nie złamała się pod nim.
Zawiesił wszystkie ozdoby i zszedł po trzeszczących szczeblach. – To po prostu
okazja do dobrej zabawy.
– Do durnej zabawy – warknął rozeźlony
emeryt, – Mamy przecież dziady, Zaduszki,
pominki. Nie jakieś pożyczone, tylko nasze, ludowe.
We wspólnej zabawie było coś jeszcze, do
czego Józef Piątek wolał się nie przyznawać: zwyczajnie nie lubił przebywać z
pozostałymi podopiecznymi „Jesieni”. Nawet jeśli byli od niego młodsi, to znacznie
bardziej zgrzybiali i wiecznie narzekający. Co prawda skład pensjonariuszy ciągle
się zmieniał i przy stole można było nigdy nie spotkać tego samego grona. Jedni
umierali, drugich dopadała demencja. A tych, u których zdiagnozowano jej
pierwsze objawy, przenoszono do wydzielonej części, zwanej „Ogrodem Dobrego
Pasterza”. Tyle że w tym ogrodzie drzwi nie miały klamek (otwierano je na kartę
magnetyczną), widelce były plastikowe, a każdy ruch pensjonariusza obwarowany
był czujnymi spojrzeniami personelu. Józef Piątek już dawno stwierdził, że
wolałby umrzeć, niż zostać jednym z „warzyw” w „Ogrodzie Dobrego Pasterza”.
– Cholerny świat – mruknął i zwinął
płachtę „Rzeczpospolitej”, która do tej pory stanowiła jego parawan. Strzelając
stawami, dźwignął się z fotela i ruszył w stronę swojego pokoju, po raz kolejny
podziwiając wystrój korytarzy domu opieki „Jesień”.
To był olbrzymi budynek z ciekawą
historią. Dawny dworek, należący do miejscowego arystokraty, po wojnie upaństwowiono
wraz z całym majątkiem. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych odkupił go
prywatny właściciel i zamienił w dom spokojnej starości, wyposażając trzydzieści
pokoi, kuchnię, wielki salon, oranżerię i jeszcze wiele innych pomieszczeń we
wszystko, czego potrzeba było do opieki nad seniorami. Na korytarzach wisiały
portrety pierwszych właścicieli dworku, dodając mu arystokratycznego sznytu. Grube
dywany, eleganckie tapety i tapicerowane meble dopełniały tego wizerunku i pozwalały
właścicielowi znacząco podnieść cenę za pobyt. Piątek wiedział, że taka inwestycja
musiała kosztować majątek, lecz patrząc na przychody (pobyt pochłaniał nie
tylko jego emeryturę, ale także pieniądze łożone przez córki), zapewne już
dawno się zwróciła.
– Idziesz na pociąg? – Głos dobiegł zza
pleców Józefa i nieźle go nastraszył. Odetchnął, gdy się przekonał, że to
Rysiek Wata – pensjonariusz młodszy od niego, wiecznie powłóczący nogami i
gadający o pociągach. W młodości był kolejarzem i tak już mu zostało. – Na
ekspres do Poznania?
– Nie idę na żaden pociąg – warknął
rozeźlony, że dał się głupio zaskoczyć. Wiedział, że Wata prędko się nie
odczepi. – Idź sobie.
Skręcił za róg, aby zgubić Ryśka,
jednak na niewiele się to zdało. Emerytowany kolejarz podążał za nim jak cień,
raz po raz opowiadając jakieś bzdury.
– Z pierwszego peronu odjeżdża ekspres. Idziesz
na niego?
– Nie. Spieprzaj, dziadu.
Jego opryskliwość nie zdała się niestety
na wiele. Współpensjonariusz wciąż szedł jego śladem. W akcie desperacji Piątek
przywołał przyciskiem windę i do niej wsiadł. Westchnął ciężko, kiedy Wata zrobił
to samo.
– A gdzie twój bagaż? – spytał Rysiek, gdy
drzwi się zasunęły. Zanim Józef zdążył cokolwiek zrobić, jego towarzysz sięgnął
do konsoli. Winda jednak nie ruszyła.
– Daj mi to zrobić, sieroto – warknął
Józef. Odtrącił rękę pana Waty i zobaczył, że jego palec nie wciskał przycisku
piętra, lecz niewielką wypukłość z otworem. Piątek skojarzył od razu. Sięgnął
po znaleziony klucz, który zawsze przekładał ze spodni pod materac i z
powrotem, nie chcąc oddawać go w ręce personelu. W końcu mogła to być jego
przepustka na wolność. Wsunął klucz do szczeliny i przekręcił, a winda ruszyła
w dół.
– W którym wagonie masz miejscówkę? –
Rysiek nie dawał za wygraną, ale Józef go ignorował.
Winda przejechała bez zatrzymania na
poziomie minus jeden, na którym były usytuowane kuchnia, zaplecze spożywcze i
pralnia. Do wnętrza dostał się ledwie wyczuwalny zapach gotowanej zupy i czegoś
smażonego.
Co mogło znajdować się na minus dwa?
Piątek do teraz nie wiedział, że taki poziom istnieje. Cóż, na pewno nic nie
stało na przeszkodzie, aby to sprawdzić. Kiedy drzwi się otworzyły, poczuł
niepokój. Piwnica nie wyglądała zachęcająco. Nie wiedział nawet, czy ktokolwiek
z niej korzystał. Migająca jarzeniówka ledwie oświetlała cuchnący stęchlizną i
moczem korytarz. Ten widok sprawił, że Piątek się zawahał, czy powinien
wychodzić z windy. Uznał, że to zły pomysł.
– Ten tunel zawsze cuchnie. Chodźmy na
peron – powiedział Wata i ruszył przodem. Piątek miał ochotę wcisnąć guzik i
zostawić Ryśka błądzącego w podziemiach budynku. Wyciągnął rękę w kierunku
pulpitu z przyciskami, ale po chwili cofnął ją ze wstydem. Istniało ryzyko, że
zdziecinniały staruszek zgubi się na dobre albo zrobi sobie krzywdę. Piątek go
nie lubił, nie znaczyło to jednak, że życzył mu śmierci lub kalectwa.
– Chodź tutaj! – krzyknął za znikającym w
półmroku towarzyszem niespodziewanej wycieczki. – Rysiek, wracaj!
Były kolejarz nie zareagował na jego
słowa. Józef zmełł przekleństwo w ustach i ruszył za nim. Podłogę stanowił
popękany beton i tylko dlatego wciąż słychać było szuranie kapci Waty, który
parł przed siebie, jak gdyby doskonale wiedział, dokąd idzie. Piątek wciąż miał
nadzieję, że być może uda im się znaleźć wyjście na zewnątrz. Może istniał tu
jakiś tunel techniczny lub rampa załadunkowa?
Usłyszał szum płynącej w rurach wody
i skrzypienie, od którego dreszcz spełzł mu w dół kręgosłupa. Nie należał do
ludzi przesądnych, ale czuł, że w tych korytarzach czai się coś niedobrego.
– Rysiek? – Tu, gdzie dotarł Józef, blask
mrugającej jarzeniówki był zaledwie poświatą, odbitą od białych ścian piwnicy. Powoli
wzrok przyzwyczajał się do ciemności. Wzdłuż ścian widział kilkoro drzwi, ale
tylko jedne były otwarte. Szuranie ustało, a w uszach zadzwoniła mu cisza. –
Wracaj, do cholery. Rysiek!
Jego wezwanie pozostało bez
odpowiedzi. Przytrzymując się ściany, ruszył w kierunku otwartych drzwi. Jak na
złość w swoim pokoju zostawił laskę. Gdyby miał ją przy sobie, czułby się
znacznie pewniej.
Wszedł do niewielkiego pomieszczenia
i niemal wpadł na stojącego w nim towarzysza. Ryszard Wata stał tuż za
drzwiami, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność. Piątek położył mu dłoń na
ramieniu, lecz towarzysz nie zareagował. Miał wzrok nieruchomo utkwiony w
czarnej pustce, która przed nimi ziała. Czasami tylko wydawało się, że gdzieś w
oddali widać nikły srebrny pobłysk, przypominający pajęczą nić, ale równie
dobrze stare oczy mogły płatać figla. Gęsia skórka stopniowo pokrywała coraz
większe obszary jego ciała. Bez wątpienia coś tam było. Obaj to czuli.
Józef jęknął cicho, kiedy coś
ciepłego otoczyło jego kapcie i dostało się do ich wnętrza. Była to jakaś ciecz,
rozkosznie ciepła, przynosząca ulgę jego zmarzniętym stopom. W tej przyjemności
było coś obezwładniającego, wręcz erotycznego, i Piątek miał ochotę się jej
poddać bez reszty. Jakby to, co było w pomieszczeniu, zapraszało ich, by
zanurzyć się w ciemność. Tam, gdzie nie dochodziła ani odrobina światła.
– Idziemy stąd. – Rysiek ocknął się
pierwszy. Jego zdziecinniały umysł pełen był dziecięcego strachu, który
najwyraźniej pomógł mu się wyrwać z odrętwienia.
Pociągnął towarzysza za rękaw swetra,
jednak Józef ani drgnął. Rozszerzonymi do granic możliwości oczami wpatrywał
się w ciemność, a na jego twarzy nie malowało się nic prócz błogości. Cokolwiek
obmywało jego stopy, pełzło coraz wyżej i obejmowało już jego kostki.
– Chodź, do diabła! – Emerytowany kolejarz
zamachnął się i z siłą, o którą mało kto by go podejrzewał, uderzył Józefa
Piątka w plecy. Starszy mężczyzna zachwiał się, stracił równowagę i wpadł na
futrynę, a jednocześnie wybudził się ze
stuporu. – Wiejemy!
Józef zamrugał, zbudzony z przedziwnego stanu.
Spróbował wydostać się z kapci, lecz to coś oblepiało jego stopy niczym smoła i
pełzło wyżej, i wyżej. Czuł się, jakby wciągały go ruchome piaski. W akcie
desperacji chwycił towarzysza, licząc na to, że pomoże mu się wydostać. Przez
chwilę Ryszard próbował to zrobić, ale szybko się zorientował, że nic nie
wskóra. To coś było silniejsze od nich obu. Resztki instynktu samozachowawczego
zaczęły brać górę, a Józef zrozumiał, że Rysiek chce go zostawić.
– Puść! – wrzasnął kolejarz, gdy Piątek
zacisnął chude palce na jego ramieniu. Starał się wyrwać, ale emerytowany
nauczyciel szarpnął nim do tyłu.
Józef wiedział, że to ostatnia deska
ratunku. Chwycił oburącz za koszulę Ryśka i wciągnął go z powrotem do
pomieszczenia. Wykorzystał siłę bezwładności i cisnął starcem w stronę
najgłębszej ciemności. Kiedy Ryszard Wata wpadł w jej środek, Józef poczuł, jak
uścisk na jego kostkach się rozluźnia. Jego nogi znów były wolne. Ruszył w kierunku
wyjścia, rzucając ostatnie spojrzenie w stronę Ryśka. To był błąd.
Jego towarzysz był ledwie widzialny,
zanurzony w ciemności, która gwałtownie ożyła. Józefowi wydawało się, że
widział zarys czarnych macek, które zacisnęły się na kończynach Waty, wciągając
go coraz głębiej. Staruszek ostatkiem sił próbował się wydostać, jednak był to
daremny wysiłek. Józef słyszał trzask łamanych na betonie paznokci.
– Pom…! – krzyk Ryśka został zduszony w
zarodku, po czym ciemność pochłonęła go na dobre.
Ostatnim, co Józef zobaczył, były
jego oczy. Wielkie i rozszerzone, wyrażające wyłącznie strach. Po nogach
pociekł mu strumień ciepłego moczu, ale Piątek tego nie czuł. Uciekał w panice,
modląc się, by nie pomylił układu korytarzy. Adrenalina najwyraźniej robiła swoje.
Już dawno nie miał tyle siły w mięśniach, a ból stawów niemal zupełnie zniknął.
Mężczyzna dopadł do windy i jak oszalały zaczął tłuc w podświetlany przycisk.
– Więcej – usłyszał za sobą szept i
obrócił się zatrwożony. Korytarz był jednak pusty, a jedynym słyszalnym
dźwiękiem było bzyczenie uszkodzonej jarzeniówki. Uznał, że to przerażony do
granic możliwości umysł płata mu figle.
Odetchnął, dopiero kiedy drzwi się zasunęły, a dźwig ruszył w górę.
***
Obudził
się i gwałtownie zerwał z łóżka. Z ulgą stwierdził, że jest we własnym pokoju,
w pachnącej proszkiem pościeli. Za oknem wielkie krople deszczu bębniły w
parapet, a na korytarzu krzątał się personel, budząc pensjonariuszy, aby
przygotować ich do śniadania.
Cóż to był za okropny sen!
Józef zadrżał na wspomnienie nocnego
koszmaru. Oczami wyobraźni wciąż widział czarną substancję i śmiertelnie
przerażone oczy Ryśka.
– Dzień dobry, panie Józiu – przywitała go
Natalia, jedna z najmłodszych i najsympatyczniejszych opiekunek. Odsłoniła
ciężkie zasłony, wpuszczając do pomieszczenia szare światło dnia. – Jak się pan
dzisiaj ma?
Chciał odpowiedzieć, że jak zwykle,
ale tak nie było. Kiedy podniósł się z posłania, zdał sobie sprawę, że dawno
nie czuł się tak dobrze. Najwyraźniej, pomimo dręczącego go koszmaru, zdołał tej
nocy porządnie wypocząć. Nawet nie pamiętał, jak to się stało, że znalazł się w
łóżku, lecz to akurat go nie dziwiło. Coraz częściej zdarzało mu się o czymś
zapominać.
– Jak młody bóg, pani Natalko – odrzekł,
przeciągając się.
– Aż tak? – Dziewczyna uśmiechnęła się, a
Piątkowi zrobiło się cieplej na sercu. – To świetnie. Może będzie chciał pan
dziś dołączyć do jakichś zajęć?
– No, nie wiem – powiedział nieprzekonany,
jednak dziś jego opór przed aktywnością był wyjątkowo niewielki. Umył twarz, podczas
gdy opiekunka ścieliła jego łóżko. – A co dzisiaj będzie się działo?
– Po śniadaniu miał być spacer, ale widzi
pan, jaka okropna pogoda. Zamiast tego będzie rzeźbienie dyń, potem bingo i
wielka krzyżówka. Po obiedzie przychodzi pan Jacek z gitarą. Będzie można
pośpiewać, a może nawet potańczyć. Na co ma pan chęć?
– Chyba… – zawahał się i zastanowił, co
będzie wymagało najmniejszej ilości interakcji społecznych. – Chyba na
rzeźbienie dyni. Zawsze mnie ciągnęło do prac manualnych. Krzyżówki mam na co dzień.
– To świetnie! – Natalia zaklaskała.
Pomogła Józefowi usiąść w fotelu i przysunęła stolik na kółkach. – Zaraz podam
panu śniadanie. Dziś owsianka z bakaliami.
Dziewczyna zniknęła na korytarzu,
gdzie stał wózek śniadaniowy. Piątek poprawił się w fotelu. Miał dzisiaj dobry
apetyt, a zapach gorącej owsianki dotarł aż tutaj. Spojrzał za okno i zamarł.
Skurcz ścisnął mu żołądek. Spływające po szybie krople ułożyły się w wyraz: WIĘCEJ!
– Widzi to pani? – spytał, kiedy chwilę
później wróciła opiekunka z miską parującej owsianki.
– No jasne – powiedziała, obracając się w
stronę okna. – Przyjechałam rowerem w taką ulewę, głupia.
Spojrzał na szybę raz jeszcze, chcąc
wskazać pracownicy, na co ma patrzeć, ale nie zobaczył nic oprócz bezładnie
rozrzuconych kropel na szkle. Józef westchnął ciężko. Był rozczarowany, że
dobre samopoczucie okazało się tylko złudzeniem. Starczy umysł nadal płatał mu
figle, podsuwając durne obrazy.
Podniesione głosy z korytarza wyrwały go z
zamyślenia.
– Co tam się dzieje? – Spojrzał pytająco
na Natalię.
Opiekunka nachyliła się nad nim tak mocno,
że poczuł zapach jej perfum. Ściszonym głosem powiedziała:
– Pan Rysiek gdzieś czmychnął. Wprawdzie
nikt go nie widział, ale drzwi do ogrodu nie były w nocy zamknięte na klucz. Zrobiła
się awantura. Nie widział go pan?
– Nie… – odpowiedział i zakrztusił się
owsianką. Nagle w jego głowie powstała istna gonitwa myśli. Opiekunka zdawała
się jednak tego nie dostrzegać. Poklepała go po plecach i pomogła przeczekać
atak kaszlu.
– Mam nadzieję, że szybko go znajdą.
Biedak może się zaziębić albo spotka go jeszcze coś gorszego…
Najgorszego…
pomyślał Józef, ale nic nie powiedział. Po chwili uznał, że jeśli to była
prawda, Wata dostał dokładnie to, na co zasłużył. Gdyby nie był tak cholernie
namolny, nadal by żył.
Zajęcia z rzeźbienia w dyniach
okazały się przyjemniejsze, niż sądził, a najtrudniejsze w tym wszystkim było
przyznanie się przed samym sobą do odczuwanej satysfakcji. Prowadzący je
Mikołaj był tak naprawdę człowiekiem od większości rozrywek w „Jesieni”. Sam o
sobie mówił z przekorą: kulturalno-oświatowy, nawiązując do dobrze znanej w PRL-u
funkcji. Ze swoich obowiązków wywiązywał się całkiem nieźle: wybierał ciekawe
dla seniorów filmy, przygotowywał duże i wyraźne pomoce. Tych, którzy mogli poruszać
się samodzielnie, zabierał w miejsca darzone przez nich dużym sentymentem. Niewątpliwie,
wszystkiemu nie był w stanie podołać. W związku z brakami w personelu często na
zajęcia przywożono na specjalnych fotelach pensjonariuszy „Ogrodu Dobrego
Pasterza”, choćby po to, by posłuchali muzyki lub pooglądali film, nawet jeśli
demencja nie pozwalała im go zrozumieć.
Tak było i tego dnia. Wprawdzie na
zajęciach rzeźbienia w dyni byli tylko pensjonariusze, którzy mogli
samodzielnie je wykonywać, ale już na popołudniowe spotkanie z muzyką i śpiewem
przywieziono niemal wszystkich podopiecznych „Pasterza”. Połowa z nich spała w
swoich fotelach i wózkach albo ich umysły wędrowały tam, gdzie poprowadziła je
demencja. Siekący bez przerwy deszcz i niskie ciśnienie odcisnęły swoje piętno
także na personelu. Pielęgniarka dyżurna ratowała się kolejną kawą i wypełniała
dokumentację w swoim gabinecie, opiekunowie zaś siedzieli zasłuchani w dźwięki
gitary lub zapadli w drzemkę pod pozorem towarzyszenia swoim podopiecznym.
Józef nie mógł usiedzieć na miejscu.
Od jakiegoś czasu myśl o nocnym koszmarze nie dawała mu spokoju. Czy to był
rzeczywiście sen? A może objaw jego starczego umysłu, zdradzającego początki
demencji? A ta sprawa z Ryśkiem Watą? Do tej pory go nie znaleziono, choć
policja z psami tropiącymi, pracownicy i ochotnicy przeszukali okoliczny teren.
Musiał to sprawdzić, ale jeśli to,
co widział w piwnicy, było prawdą, nie mógł tam iść sam. Zadrżał na myśl o
gęstej niczym smoła cieczy oblepiającej jego kostki. Jeśli to coś pożarło
Rysia, nie chciał być następny. Korzystając z nieuwagi personelu, podniósł się
z fotela i okrążył salon. Upewnił się, że ma ze sobą niewielką latarkę. W
zasadzie była to dioda LED wbudowana w pamiątkowy brelok, który córka
przywiozła mu z Hiszpanii, ale nic lepszego nie miał.
Najbliżej wyjścia na zwyczajnym wózku
inwalidzkim drzemała Kitty. Właściwie Kathryn Wolińska – brytyjska żona
polskiego przedsiębiorcy. Nie dość, że nie mówiła po polsku, to jeszcze nie
mówiła prawie w ogóle, więc Piątek nie musiał się obawiać, że „wsypie” go w
razie wpadki. Odblokował hamulec i popchnął wózek w kierunku windy. Nikt się
nie obejrzał, więc ośmielony złapał za uchwyty i ruszył korytarzem. Koła
zatapiały się w miękkim dywanie, doskonale tłumiącym dźwięki. Na szczęście w
ośrodku nie było kamer. Liczył na to, że jeśli nie zostanie przez kogoś
zobaczony, łatwo będzie mu się wyłgać z ewentualnej awantury.
Drzwi windy otworzyły się z cichym
szumem. Wydobył z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Kitty obudziła się,
gdy dźwig ruszył w dół.
– Eee-eee-eee – zaczęła nucić swoją
zwyczajową mantrę. Nigdy nie słyszał, by cokolwiek powiedziała. Była drobną
kobietą, powykrzywianą artretyzmem niczym uschnięte drzewo. Z kącika ust
nieustannie sączyła jej się ślina, tworząca mokrą plamę na sukience.
Józef Piątek poczuł smutek. Ta
biedna, poskręcana istota nadal musiała coś czuć i myśleć, nawet jeśli były to
myśli chaotycznie wymieszane przez demencję. To była najczarniejsza wizja
starości i jeśli tak miałby wyglądać jego koniec, to wolałby sam rzucić się w
odmęty czarnej substancji.
Winda stanęła na poziomie minus dwa i
drzwi otworzyły się, ukazując pusty korytarz. Nie musiał się wysilać. Doskonale
pamiętał trasę, jaką – we śnie lub na jawie – podążał za Ryśkiem. Poprowadził
wózek w kierunku uchylonych drzwi.
– Eeee! Eeee! – Kitty najwyraźniej była
zaniepokojona. Nawet pomimo zaawansowanej demencji, nie podobała jej się cała
ta sytuacja. Wykręcała się w siedzisku, jak mogła, i tylko pas bezpieczeństwa chronił
ją przed wypadnięciem. Józef podprowadził wózek do drzwi i pchnął je w nadziei,
że zobaczy jedynie zakurzone pomieszczenie pełne gratów.
A jednak to nie był sen! Ciemność głębsza,
niż kiedykolwiek widział, czekała tam na nich. Włączył mini latarkę i mdłe
światło rozlało się po ścianach. Było zbyt słabe, by zrobić wyraźną różnicę,
ale przynajmniej dodawało Piątkowi otuchy.
– O cholera – westchnął, kiedy poświecił
do wnętrza pomieszczenia. To nie była zwykła ciemność. Ściany i podłoga były
czarne, pokryte substancją, która zdawało się żyć własnym życiem. Kiedy coś w
środku poruszyło się, Józef ze strachu upuścił brelok. Chciał go podnieść, ale
zrezygnował, uznając, że tak jest lepiej, mniej strasznie.
– Yyyyy! Eeeee! – Szarpała się w wózku
Kitty. Jej oczy niemal wychodziły z orbit, a powykręcane palce zaciskały się na
poręczach fotela.
– Ciii… ciii… – Pogłaskał ją po policzku
czułym gestem i odpiął pas bezpieczeństwa. Kitty skierowała na niego wzrok przepełniony
błaganiem i strachem. – Tam będzie ci lepiej. Skończą się twoje cierpienia.
Chwycił za rękojeści umieszczone za
siedziskiem i popchnął Brytyjkę wraz z wózkiem wprost w czarną czeluść.
Czymkolwiek to było, dopadło ją niczym drapieżnik. Coś szarpnęło wątłym ciałem,
wyrywając je z wózka. Kitty krzyknęła ostatkiem sił, lecz potężna siła urwała
ten krzyk w połowie, zastępując go dźwiękiem łamanych kości. Towarzyszył mu
odgłos przypominający mlaskanie. Józef poczuł, jak wzbiera w nim fala mdłości,
i zwymiotował resztki obiadu. Przytrzymując się ściany, dotarł do windy.
„Dobrze. Więcej!”, usłyszał w głowie i poczuł, jak do jego ciała napływa energia. Kiedy drzwi windy zamykały się, czuł, jakby ubyły mu dwie lub trzy dekady.
***
–
Będziemy u ciebie za pół godziny. – Malwina rzuciła do słuchawki lakoniczny
komunikat i zakończyła połączenie.
Po tylu latach nadal to bolało
Piątka najbardziej – stosunek córek do niego. Kiedy o tym myślał, czuł, że
przegrał życie. Przez trzydzieści lat najpierw z żoną, a potem sam opiekował
się dziewczynkami, jak mógł najlepiej. Starali się im wpoić to, co sami
wynieśli z domów rodzinnych – szacunek, pokorę, troskę o najbliższych. W zamian
otrzymał lekceważenie, pogardę i zapomnienie.
Późno został ojcem, ale zawsze
starał się być nim w pełnym wymiarze. Nawet jeśli stanowiło to wyrzeczenie i
kosztowało. A teraz młodsza z córek wyprowadziła się na drugi koniec świata i
jej troska o ojca ograniczała się do wysłania kartki z życzeniami dwa razy do
roku oraz zdawkowych telefonów. To i tak było lepsze od tego, jaki stosunek do
ojca miała starsza z córek. Malwina traktowała go, jakby był niespełna rozumu.
Coś pomiędzy wariatem a niepełnosprawnym intelektualnie.
– Cześć, tato – powiedziała, kiedy weszła
do pokoju.
Spojrzał na nią krytycznie. Choć
była po pięćdziesiątce, to ubierała się, jakby miała trzydzieści lat. A może
nawet mniej. Co prawda często tłumaczył to jej posadą dyrektorki kreatywnej w
korporacji odzieżowej, a jednak za każdym razem, gdy na nią patrzył, miał
wrażenie, że odmładza się na siłę. Być może czuła upływ czasu i próbowała
odwrócić jego bieg, aby zbliżyć się do swojego drugiego męża, którego Piątek
serdecznie nie znosił.
Obserwował córkę, która wyglądała, jakby
dopiero co wyszła z salonu urody. A może właśnie tak było. Idealnie pomalowane
paznokcie, mocny makijaż i modnie ułożone włosy. Kanarkowy płaszczyk mocno
kontrastował z czerwoną spódniczką. Jej mąż – młodszy i jeszcze bardziej
skupiony na karierze niż Malwina – zgodnie z tym, co przewidywał Józef, był
przyklejony do telefonu komórkowego. Swoje przywitanie z teściem ograniczył do
skinięcia głową.
– Dzień dobry – przywitał się i tym razem
nie musiał udawać, że jest pełen siły i jego głos brzmi witalnie. Dokładnie tak
się czuł. Żadnego strzykania w stawach, braku energii czy losowo generowanych
bólów. Oddałby wszystko, żeby czuć się tak częściej.
– Przyniosłam ci deserki owocowe –
powiedziała, stawiając kilka opakowań na stoliku nocnym.
– Przecież wiesz, że ich nie znoszę –
odparł, ale mimo to się uśmiechnął. – Odkąd mam klej do szczęki, mogę jeść
wszystko…
– No tak, tak. Ale niedługo pewnie nie
będziesz mógł, więc się przyzwyczajaj.
Józef nie robił sobie wielkich
nadziei na to spotkanie i w zasadzie domyślał się, że będzie przebiegało ono
podobnie jak poprzednie. Cóż, jakoś to przeżyje. Cieszył się jednak na jego
drugą część – wyjazd na cmentarz. Co roku córka i zięć zabierali go, by mógł
odwiedzić grób żony. Chociaż te wizyty trwały zaledwie kwadrans lub dwa, był im
wdzięczny za taką możliwość. Sam nie poruszał się już zbyt sprawnie, a
listopadowy wiatr kilka lat temu przewrócił go i skazał na operację biodra. Tym
razem było inaczej. Czuł się na siłach nie tylko do odwiedzenia grobu żony, ale
także swoich rodziców, tragicznie zmarłego brata i wszystkich innych, których
przez lata nie odwiedzał. Zresztą, wypadało zobaczyć miejsce, do którego i tak
niedługo trafi. Chciał coś powiedzieć, lecz spojrzenia utkwione w ekranach
telefonów go zniechęciły. Otworzył szafę i wyciągnął płaszcz, buty i kaszkiet.
– Możemy jechać – powiedział, zapinając
ostatnie guziki. – Odwiedzimy też ciocię Bożenkę w drodze powrotnej? Wiem, że
to inny cmentarz…
– Co? – Malwina oderwała wzrok od telefonu.
– Ach, tato, nie damy rady tym razem. Mówiłam ci przez telefon.
– Nie mówiłaś. – Józef był niemal pewien
swego.
– Mówiłam, mówiłam. To już ta twoja
skleroza się odzywa, tato.
– Przecież rozmawialiśmy przedwczoraj.
Obiecałaś, że kupisz zgrzewkę zniczy i zapalarkę…
– Nie gadaj bzdur. – Córka roześmiała się
nerwowo i machnęła ręką. – Tak czy siak, nie możemy cię tym razem zabrać na
cmentarz.
– Dlaczego nie?
– Lecimy z Igorem do Nowego Jorku na tę
ogromną paradę z okazji Halloween. Za kilka godzin musimy ruszać, a jeszcze
tyle do zapakowania. Wiesz, w Stanach Halloween to prawdziwa feta, zrobiona z
pomysłem i z pompą. Nie takie ponure święto jak tutaj. Mamy już nawet upatrzone
kostiumy. Przyślemy ci zdjęcie.
– Ale przecież… – próbował protestować.
– Da już tata spokój – warknął milczący
dotychczas zięć i obrzucił go złym spojrzeniem. – Nie możemy i koniec.
Józef zacisnął szczęki i odwrócił
się w stronę szafy, ściągając płaszcz. Jeszcze do niedawna żal ścisnąłby mu
serce, lecz teraz… Teraz czuł irytację i gniew. Na skroni Józefa Piątka zaczęła
pulsować żyła. Na wyjazd na cmentarz po ich powrocie nie miał co liczyć. Zawsze
byli zbyt zajęci, trzeba było nadrobić zaległości, pojawiały się ich słynne
„dedlajny”… Te bzdury słyszał za każdym razem, kiedy opaleni na brązowo wracali
z urlopu. Był stary, ale to nie znaczyło, że głupi.
– Odprowadzę was do wyjścia – powiedział
po kwadransie czegoś, co nawet trudno było nazwać rozmową. Była to raczej
wymiana półsłówek i banałów w stylu „tak to już jest”, „starość nie radość”.
Piątek miał serdecznie dosyć.
– Dzięki, tato. Miło było – powiedział
zięć i wrócił do przesuwania palcem po ekranie telefonu.
Poprowadził ich do windy i wsunął
kluczyk do zamka. Zbyt pochłonięci sobą nie zwrócili na to uwagi. Dopiero kiedy
drzwi się otworzyły, Malwina spojrzała zdziwiona na korytarz, którego nie
znała.
– Co to za miejsce?
– To tunel zaopatrzeniowy. – Kłamstwo przyszło
mu gładko, tym bardziej że miał je wcześniej przygotowane. – Prowadzi wprost na
parking.
Na szczęście nic nie wydało im się
podejrzane. Znów zniknęli w swoich telefonach, narzekając na ginący zasięg.
Zimne światło ekranów oświetlało ściany korytarzy. Przepuścił ich przodem w
drzwiach. Tych drzwiach…
– Co jest, do cholery? – spytała Malwina,
spojrzawszy na swoje szare kozaczki, które kosztowały tyle, ile wynosiła
emerytura jej ojca. Poczuła, że wdepnęła w coś ciepłego i lepkiego.
– O ku… – Igor nie zdążył dokończyć. Coś
oplotło mężczyznę na wysokości szyi, zacisnęło się na niej i z ogromną siłą
pociągnęła go w górę. Józef nie widział, jak głowa Igora uderzyła o sufit,
jednak wystarczająco wyraźnie usłyszał trzask pękającej czaszki. Ekran upuszczonego
telefonu wciąż świecił, nieznacznie rozświetlając wnętrze. Zobaczył, jak
kawałki głowy spadły na podłogę i rozsypały się niczym części roztrzaskanego
arbuza. Pokryte skórą i mokrymi od krwi włosami fragmenty zobaczył dokładniej,
niż by chciał.
Zanim Malwina zdążyła krzyknąć, coś
złapało ją za twarz. Chwilę później głowa kobiety zanurzyła się w czarnej
otchłani, która najwyraźniej zaspokoiła pierwszy głód i postanowiła zabijać
powoli.
Józef Piątek z zadziwiającą
satysfakcją obserwował, jak jego córka walczy o życie. Ach, gdybyś z taką determinacją walczyła o mnie, to nie byłoby nas
tutaj…, pomyślał. Nie czuł smutku, żalu czy przerażenia. Zupełnie jakby
jego emocje dostały znieczulenie.
Odległe światło w korytarzu ledwie
oświetlało miejsce masakry, jednak Józef wyraźnie widział, jak ciało Malwiny
wpadło w konwulsje spowodowane brakiem powietrza. Kiedy wierzgające nogi
odrzuciły wysoko spódniczkę, zobaczył zanieczyszczone odchodami majtki. Ciałem
kobiety wstrząsnęło jeszcze kilka razy, aż wreszcie przestało się ruszać.
Czarna czeluść wciągała głębiej to, co kiedyś było jego córką. Pozbierał
wszystkie porzucone przez umarłych drobiazgi i wrzucił je do pomieszczenia, po
czym starannie zamknął drzwi.
„Tak! Więcej! Dam ci to, czego pragniesz…”, usłyszał, kiedy szedł do windy. Tym razem się nie obejrzał.
***
–
Niech pan na siebie uważa, panie Józiu. – Ela, opiekunka z najdłuższym stażem w
„Jesieni”, spojrzała na Piątka z troską. – Najpierw pan Rysio, później Kitty.
Nie wierzę, żeby to był przypadek. Tutaj dzieje się coś złego.
– Tak pani sądzi? – Józef dokończył
śniadanie i wytarł usta serwetką. Miał na ten temat swoje zdanie, którym nie
zamierzał się dzielić, niemniej interesowało go, co się dzieje ze sprawą. – A
co na to policja?
– No właśnie w tym problem, że niewiele.
Przyjechali, przesłuchali personel i spisali zawiadomienie. Próbowali nawet
przesłuchiwać pensjonariuszy, ale pan Albert skutecznie ich do tego zniechęcił.
Musiałby pan słyszeć te historie, które im opowiadał!
Piątek odetchnął z ulgą. Całe
szczęście, że policjanci traktowali pensjonariuszy „Jesieni” tak, jak traktowało
ich całe społeczeństwo – jako ludzi nieszkodliwych i niezdolnych do popełnienia
zbrodni, niebezpiecznych co najwyżej dla siebie. Zresztą, Józef Piątek nie
uważał, że popełnił zbrodnię. Po prostu robił to, co należało. Przynosił ulgę
potrzebującym lub wymierzał zasłużoną karę. Całą resztą zajmowała się istota
zamieszkująca ciemny pokój. Z każdym dniem rosła w nim ciekawość, co kryje się
za ciemnością. Postanowił, że sprawdzi to przy najbliższej wizycie w piwnicy.
Skorzystał z okazji, kiedy konserwator pozostawił otwarty kufer z narzędziami,
i ukradł z niego pokaźną latarkę. W jego spodniach z dużymi kieszeniami
mieściła się znakomicie.
Nie wszystko szło jednak po myśli
Józefa. Dyrektor Kępicki prawie zamieszkał w „Jesieni”. Piątek spotykał go
niemal na każdym kroku i zdawało się, że jest wszędzie. Przemierzał korytarze,
gorączkowo poszukując wskazówki do rozwiązania zagadki, co działo się w jego
placówce. Józef czuł jego podejrzliwe spojrzenie. Kępicki podwoił także ilość
personelu, ale to akurat nie stanowiło największej przeszkody – wszyscy nowi
pracownicy byli tak bardzo pogubieni, że ułatwiało mu to zadanie. Dużo bardziej
obawiał się samego dyrektora.
– Zgubił się pan, panie Piątek? –
Honoriusz Kępicki wyrósł za plecami Józefa i śmiertelnie go wystraszył.
Mężczyzna utkwił w nim spojrzenie chłodnych, niebieskich oczu. Piątek krążył po
korytarzu w nadziei, że nadarzy się okazja do niepostrzeżonego zawiezienia
kogoś na najniższy poziom budynku. Podskórnie czuł, że z każdym dniem apetyt
zamieszkującej tam istoty rośnie. – Co pan tutaj robi?
– Właśnie szedłem do pokoju na drzemkę –
skłamał gładko, ale ze wzroku Kępickiego nie był w stanie wyczytać, czy go przekonał.
– Dobrze. – Dyrektor skinął lekko głową. –
Wolałbym, żeby nie kręcił się pan bez nadzoru. Ostatnio wydarzyło się tu dużo…
niepokojących rzeczy.
Pożegnał się uprzejmie, ale chłodno,
i zniknął w plątaninie korytarzy. Piątek udał się do salonu. Chciał pobyć
trochę z innymi, zostać zauważonym przez personel, by ściągnąć z siebie
ewentualne podejrzenia.
– Panie Józiu, co za wyczucie czasu! Pora
się przebierać w halloweenowe kostiumy – zaszczebiotała Natalia i odsłoniła
wampirze zęby. Piątek uzmysłowił sobie, jaki jest dzień. – Zdecydował się pan
już na coś?
– Myślę, że strój zombie będzie w porządku
– powiedział, podchodząc do wieszaka. Opiekunka wyszukała odpowiedni kostium i
pomogła swojemu podopiecznemu się przebrać. Potem przystąpiła do krótkiej charakteryzacji.
Kiedy Józef przejrzał się w lustrze, musiał przyznać, że dziewczyna znała się
na rzeczy.
Dopiero
teraz miał czas, aby rozejrzeć się po salonie. Personel wykonał kawał dobrej
roboty. W narożnikach stały wydrążone dynie, jedne straszne, inne groteskowe.
We wszystkich paliły się już świece. Pod sufitem rozciągnięto kilka
gigantycznych pajęczyn, a na ścianach zawisły różnego rodzaju maski. Być może
to było tylko złudzenie, ale cienie wydały się Piątkowi głębsze niż zwykle, a
ciemność bardziej gęsta, niemal lepka.
Opiekunowie zaczęli powoli przywozić
podopiecznych z „Ogrodu Dobrego Pasterza”, przyprowadzono także kilka osób z
ich pokojów. Józefa cieszył ten zgiełk, przygaszone światła i dźwięki
wyświetlanego właśnie Frankensteina.
W tym wszystkim łatwo było zniknąć z pola widzenia.
– Niezły z pana zombiak, panie Józku –
zagadnął Mikołaj, wręczając Józefowi dyniowy koktajl. Piątek powąchał napój z
dużą dozą nieufności. W końcu uznał, że może spróbować. Koktajl smakował
lepiej, niż wyglądał. Wypił od razu pół szklanki.
WIĘCEJ!
Józef obejrzał się zaskoczony,
wylewając na podłogę nieco koktajlu, ale natrafił jedynie na spojrzenie
Mikołaja, który trzymał dzbanek z pomarańczowym napojem.
– Pytałem, czy chce pan więcej? – Mężczyzna
potrząsnął dzbankiem, aż zachlupotało. Piątek pokręcił głową. – Jak się panu
podoba?
– Gdyby nie to, że większość z tych ludzi
jest już w połowie martwa, to byłoby nawet zabawne – powiedział zgryźliwie,
starając się brzmieć dokładnie tak jak dawniej.
– Niech pan się trochę rozchmurzy. To
tylko taka zabawa…
Józef nie podzielał entuzjazmu ani
jego, ani nikogo innego. Choć dawniej bal halloweenowy uważałby za idiotyczny
pomysł, teraz się z niego cieszył. Zamieszanie było okazją do zaproszenia kogoś
na wycieczkę po podziemiach, na którą obowiązywał bilet w jedną stronę.
Pokręcił się chwilę w różnych miejscach: spróbował ciasta z dyni, obejrzał kawałek
filmu, nawet odgadł hasło „krwawej krzyżówki”. Ku jego rozczarowaniu wszyscy
pensjonariusze byli pod czujnym okiem opiekunów. Zdegustowany, chyłkiem udał
się do swojego pokoju. W korytarzu czekała go niespodzianka.
– Czy może mi pan pomóc? – spytała Klara
Potocka (jak sama twierdziła, z TYCH Potockich, choć mówiła także wiele innych
rzeczy mających niewiele wspólnego z prawdą). Była prawdziwą damą. Jako jedna z
niewielu pensjonariuszek nie dała się namówić na przywdzianie kostiumu. Wyglądała
dosyć młodo jak na swój wiek, jednak często bywała zagubiona i – jak określały
jej stan pielęgniarki – splątana. Józef wiedział, że pomimo grubych niczym
denka butelek szkieł, widziała niewiele. – Nie mogę znaleźć recepcji w tym
hotelu. Mam już spakowane bagaże i chciałabym, żeby boy zabrał je do samochodu.
Szofer już czeka.
– Oczywiście, proszę pójść ze mną –
odpowiedział bez mrugnięcia okiem. – Akurat szedłem w tamtą stronę.
Rozejrzał się po korytarzu, który
był zupełnie pusty. Nawet przy podwojonej obsadzie kadrowej placówka wciąż
sprawiała wrażenie wyludnionej, a teraz wszyscy zgromadzili się w salonie. Nielicznym,
najbardziej samodzielnym i pozostającym przy władzach umysłowych, pozwalano się
poruszać. Józef nie tylko był w pełni sił, ale musiał się starać, żeby wyglądać
na zgrzybiałego i zmęczonego życiem starca. Czuł, że z każdą oddaną tajemniczej
istocie ofiarą stawał się młodszy i silniejszy. Stawy i mięśnie przestały
boleć, mógł się wreszcie wyprostować, no i skończyły się poranne katusze z
przerośniętą prostatą.
Podał Klarze ramię, które ujęła z
wdzięcznością.
– Dziękuję. Prawdziwy z pana dżentelmen. –
Westchnęła teatralnie i wsiadła z Józefem do windy. – Nawet pan nie wie, ile to
dla mnie znaczy.
– Och, cała przyjemność po mojej stronie.
Była tak zagubiona, że nie
zaniepokoiła się przez całą drogę. Niewiele widziała, toteż nie wydało jej się
podejrzane, gdy drzwi windy otworzyły się, ukazując podpiwniczenie o popękanej
posadzce, ani to, że została poprowadzona przez Piątka w coraz ciemniejsze
zaułki korytarza, wprost do uchylonych drzwi.
Józef popchnął je i zobaczyli
najgłębszą ciemność, jaką można sobie wyobrazić.
– Co tam jest? – Klara Potocka stanęła,
wyczuwając niebezpieczeństwo.
Piątek słyszał, że kiedy jeden ze
zmysłów zanika, pozostałe się wyostrzają. Z zionącego ciemnością pomieszczenia
nie dolatywał żaden zapach ani dźwięk, zatem u prowadzonej przez Józefa Piątka
kobiety musiał wyostrzyć się ten szósty – intuicja.
– Koniec twojej podróży, moja droga –
powiedział i wepchnął Klarę za próg. Coś w środku poruszyło się, a staruszka
krzyknęła. Piątek trzęsącymi się z emocji rękami wydobył latarkę. Włączył ją i
skierował snop światła do pomieszczenia. Musiał TO zobaczyć.
Z szeroko otwartymi ustami wpatrywał
się w to, co znajdowało się przed nim.
Niemal całą podłogę, ściany i sufit
oblepiała gęsta, połyskująca ciecz. Przypominała bulgoczącą w kotle smołę,
jednak jej powierzchnia poprzetykana była srebrnymi pęknięciami. Całość
przywoływała na myśl rozgwieżdżone niebo albo czarno-srebrną lawę. Ciecz się poruszała.
Bulgotała, pulsowała i przyciągała wzrok niczym magnes. Stał jak
zahipnotyzowany. Pośrodku tego wszystkiego znajdowało się to, co kiedyś było
Klarą Potocką.
Prawie się spóźnił, pomimo że
znalezienie i włączenie latarki zajęło mu może dwie sekundy. Ciało kobiety
oplatały macki, z których każda przypominała odnóże wielkiej, czarnej
ośmiornicy. Bez trudu oderwały od tułowia chude ręce i nogi, na sam koniec
pozbawiając je głowy, którą potężna siła wyrwała razem z kręgosłupem.
Rozczłonkowane ciało znikało w bulgoczącej mazi, wydającej obrzydliwie głośne
dźwięki. Piątek poczuł mdłości. Na to, co zobaczył, nie był przygotowany.
Snop jasnego światła z końca
korytarza przywrócił go do rzeczywistości. Nie mógł zobaczyć, kto nim operuje,
bowiem skutecznie go oślepiono. Zgarbił się jak dawniej i postanowił udawać
zbłąkanego starca, licząc, że po raz kolejny jego powierzchowność będzie
stanowiła doskonały kamuflaż. Usłyszał zbliżające się kroki i dopiero po chwili
ktoś opuścił latarkę.
– Ach, więc to pan, panie Piątek. –
Kępicki podszedł bliżej. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. – A wydawał
się pan takim nieszkodliwym staruszkiem. Jeśli miałbym zgadywać, kto odkrył
moje znalezisko, pana wytypowałbym na końcu.
– To… – Józef przełknął ślinę. Był równie
zaskoczony jak dyrektor ośrodka. Skinął głową w kierunku czarnej istoty. – To
pan o tym wszystkim wie?
– Owszem, wiem. A pan? Pan się tu dostał zapewne
przez ten cholerny kluczyk, który zgubiłem dwa tygodnie temu?
– Tak. To pana istota, prawda?
– Nie wiem, czy można tak powiedzieć.
Należy do tego, kto ją karmi, a może raczej trzeba powiedzieć, że to my
należymy do niej? Bo nasze pragnienia i żądze na pewno tak...
– Co… Czym to jest?
– Nie wiem. Odkrył to mój ojciec około
1762 roku. Razem z grupą innych szlachciców odprawiali tutaj dziady i
przywołali tę istotę, być może nawet z samego piekła. Co roku w okolicach
Zaduszek jej apetyt się wzmaga. To dlatego teraz jest taka głodna i aktywna.
Znów
ta dawna polszczyzna. Kępicki słowo „piekła” wymówił prawie jak piekla.
– Pana ojciec? W 1762? To by znaczyło, że
ma pan jakieś…
– Dwieście pięćdziesiąt lat. Zgadza się. –
Dyrektor pokiwał głową. – To były piękne czasy. Mało kogo interesowało, kiedy
zniknął jakiś prostaczek. Chłop, pastuch, kurtyzana. Wszystko jedno. A teraz…
Żeby poczuć się młodo, muszę szukać wśród tych, którymi nikt się nie
interesuje…
– Czyli takich jak ja. – Piątek zacisnął
usta w wąską kreskę. – To coś daje panu wieczną młodość, prawda?
– Oddaje mniej więcej połowę tego, co
zostało każdemu pożartemu. Niby to niewiele, biorąc pod uwagę, ile życia
zostało starcom. O młodszych niestety zawsze ktoś się troszczy. A o takich jak
pan nikt. Dlatego, paradoksalnie, ta umieralnia to istne źródło wiecznej
młodości.
– Ale przecież rodziny chcą oglądać ciało
zmarłego, prawda?
– Zdziwiłby się pan jak rzadko. Jeśli do
tego dodać odpowiednio wyrazisty opis cierpień zmarłego i zmiany w jego
wyglądzie, to już prawie nikt. Zresztą, tym zajmuje się mój brat. Prowadzi dom
pogrzebowy.
Kępicki zbliżył się i zgasił latarkę. Teraz
pamięć Józefa Piątka ożyła. Wiedział, dlaczego dyrektor ośrodka wydawał się mu
znajomy! Widywał go codziennie na wielkim portrecie zawieszonym w głównym holu
„Jesieni”. Zmyliły go peruka, wypudrowana twarz oraz bogaty szlachecki strój, w
którym Honoriusz Kępicki został sportretowany. Wprawdzie teraz nosił krótko
przystrzyżone włosy, okulary i drogi garnitur, lecz twarz nie budziła już wątpliwości.
– No, panie Piątek? Czas się żegnać z
życiem. Jakieś ostatnie słowo na do widzenia? – Dyrektor wsunął latarkę do
kieszeni marynarki i chwycił Józefa za ramię i kołnierz.
Emerytowany nauczyciel wiedział, że
jeśli ma cokolwiek zrobić, to teraz. Jeszcze dwa tygodnie temu byłby bezradny
jak dziecko, ale od tego czasu wszystko się zmieniło.
– Tak. Giń. – Odwrócił się i grzmotnął
Kępickiego latarką w skroń. Mężczyzna zawył, a Piątek chwycił go za poły
marynarki i obrócił niczym partnerką w tańcu. Dyrektor upadł i potoczył się w
stronę otwartych drzwi. W ostatniej chwili wyhamował koziołkowanie. Było jednak
za późno.
Potężna, uzbrojona w wielkie kolce
macka opadła na jego ciało, przebijając je w kilku miejscach na wylot. Z ust i
nosa bluznęła fontanna krwi. Kępicki wciąż jeszcze żył, kiedy istota zaczęła
wciągać go do środka i – Piątek mógł tylko przypuszczać – zjadać tuż za
progiem. Dyrektor wciąż krzyczał. Ucichł, dopiero kiedy coś zmiażdżyło mu
klatkę piersiową i z głuchym trzaskiem połamało żebra.
Józef Piątek poczuł, że wstępuje w
niego nowe życie. Pomarszczona skóra napinała się, a zwiotczałe mięśnie stawały
się jędrne i pełne. Zupełnie jakby otrzymał drugie życie.
Chciał więcej! Więcej!
Wiedział, że w końcu ktoś powiąże
wszystkie te zniknięcia w „Jesieni”. Miał zatem niewiele czasu. Otrzepał ręce z
kurzu i postanowił od razu zabrać się do pracy. Tych kilkudziesięciu starców
mogło odmłodzić go jeszcze bardziej, ale najpierw musiał pozbyć się personelu.
Teraz, kiedy w jego żyłach tętniła gorąca krew, a mięśnie znów miały siłę, to
nie stanowiło problemu.
Wyglądało na to, że jednak polubił Halloween.
KONIEC
Co sądzicie o debiutanckim opowiadaniu z dreszczykiem Tomasza Betchera?
Ja jest na TAK *i chcę WIĘCEJ...
Pozdrawiam
Zaczytana Joana
Tomasz, co Ty w sobie masz, że tak mi się podobasz? 😉Widzę forma high level🙂
OdpowiedzUsuńOj tak 🤩 Widać że autor jest w formie 🤩 Super opowiadanie z dreszczykiem.
UsuńGenialne.
OdpowiedzUsuńZgadzam się :-)
Usuń