poniedziałek, października 31, 2022

"Więcej" Tomasz Betcher - Opowiadanie z dreszczykiem

Zapraszam na debiutanckie opowiadanie z dreszczykiem autorstwa Tomasza Betchera

"Więcej"

Tomasz Betcher

Józef Piątek miał 84 lata, kiedy uznał, że być może udało mu się odnaleźć źródło wiecznej młodości. Zanim jednak doszedł do tego wniosku, w jego życiu miał miejsce szereg wydarzeń, których, nawet pomimo bogatego doświadczenia życiowego, nie był w stanie przewidzieć.

W piątek trzynastego października pan Piątek przechadzał się po domu spokojnej starości, o jakże banalnej nazwie „Jesień”, w nadziei, że być może ktoś pozostawił otwarte drzwi, przez które będzie mógł odzyskać wolność. Nic takiego nie nastąpiło, natomiast w holu głównym znalazł niewielki klucz, przypominający te do otwierania skrzynki gazowej. Przez następne dwa tygodnie poszukiwał zamka, licząc na to, że wydostanie się wreszcie z tej – jak zwykł nazywać „Jesień” – umieralni. Zagadkę rozwiązał całkiem przypadkowo, dzięki innemu pensjonariuszowi.

Józef Piątek był zmęczony życiem i zdegustowany tym, co przyniosło mu ono na stare lata. Nie przypuszczał, że w tym wieku cokolwiek go jeszcze zaskoczy, i tego nie oczekiwał. Zanim szczęście się do niego uśmiechnęło, przeżył trzy plagi: wojnę światową, socjalizm i III Rzeczpospolitą. Każda z nich dokładnie tak samo kopała go tuż poniżej kości ogonowej. Kiedy więc przeszedł na emeryturę, przyjął to jako wybawienie. Pomijając fakt, że lista jego schorzeń się rozrosła, a lista możliwości drastycznie skurczyła, to wraz z pierwszym odcinkiem emerytury odetchnął z ulgą. Poczuł się tak, jakby cały świat wreszcie postanowił dać mu spokój, i żałował, że nastąpiło to dopiero teraz. A jednak przeżył na emeryturze zaledwie dekadę, gdy jego wyrodne córki uznały, że jest niebezpieczny dla siebie i musi mieć stałą opiekę. To dlatego w ekspresowym tempie został pensjonariuszem „Jesieni”.

Pomijając osobiste animozje, to nie było złe miejsce. Piątek miał tu wszystko, czego potrzebował. Codziennie około siódmej trzydzieści przychodził ktoś z personelu, aby go obudzić, pomóc w ubraniu się i porannej toalecie. Chwilę później dostawał śniadanie, które zwykle było przynajmniej zjadliwe. Do obiadu nie działo się nic – a przynajmniej nic, na co miałby ochotę – i Piątek mógł oddawać się swoim rozrywkom: rozwiązywać krzyżówki, oglądać programy historyczne i drzemać do woli. Gdzieś około czternastej ktoś przynosił mu obiad i, jeśli miał szczęście, nadal był lekko ciepły. Obiad, nie Piątek. Chociaż w sumie Piątek też, dlatego mógł otrzymać obiad. Po południu zaczynała się część rozrywkowa. Ogród, oranżeria, pokaz filmu „w starym kinie”. Czasami razem z kilkoma najbardziej sprawnymi pensjonariuszami zabierano go do jakiegoś lokalnego muzeum. Wieczorem znów miał spokój.

Tylko noce były dziwne. Budził się często, o wiele częściej niż to miało miejsce do niedawna. Nieraz słyszał skrzypienie schodów, pomimo że nikt nimi nie szedł. Innym razem coś szurało na strychu, choć opiekunowie utrzymywali, że jest nieużywany. I prawie zawsze Piątek miał wrażenie, że jest obserwowany.

Kiedy brakowało personelu, co było nagminne, szwendał się po domu spokojnej starości. Łatwo było przemykać się pustymi korytarzami, mając świadomość, że w wielkim budynku jest zaledwie kilku pracowników. O ile nie wędrował do „zakazanych” części domu, przymykano oko na jego wycieczki.

Tego popołudnia wszedł do salonu, rozglądając się wokół, czy aby nikt nie chce go zaczepić. W powietrzu unosił się zapach Earl Grey, który uwielbiał, i lilii, których nie znosił. Umościł się w wygodnym fotelu i zatopił w lekturze najnowszego wydania gazety.

– Może pan przyjdzie na bingo, panie Józiu? – Ela, opiekunka z popołudniowej zmiany, nachyliła się nad nim, roztaczając woń kawy i niedawno wypalonego papierosa.

– Nie, dziękuję. Dobrze mi tutaj. – Piątek rozejrzał się po salonie. Nie miał ochoty na integrację z innymi i schował się za olbrzymią płachtą „Rzeczpospolitej”. Opiekunka nie nalegała. Wiedziała, że Józef Piątek jest jednym z tych upartych pensjonariuszy, którzy nie zmieniają zdania tak łatwo.

– W porządku, gdyby pan czegoś potrzebował, proszę zawołać Witka. Ja już niedługo kończę – powiedziała, oddalając się do obowiązków, które musiała wykonać przed zdaniem dyżuru.

            Nie mógł narzekać. Personel traktował go uprzejmie i darzył sympatią. Pielęgniarki, opiekunowie, fizjoterapeuci, słowem niemal cała kadra była uśmiechnięta i przyjazna pensjonariuszom. Niemal, bowiem dyrektor „Jesieni” – Honoriusz Kępicki – stanowił wyjątek i Józef cieszył się, że nie musi go często widywać. Był nie tylko najbardziej niemiłym pracownikiem domu spokojnej starości, ale także najbardziej niesympatycznym człowiekiem, jakiego Piątek w życiu spotkał.

            Kępicki był od Józefa o dobre dwadzieścia, trzydzieści lat młodszy, ale w jego sposobie bycia zauważał coś dziwnego, czego emeryt nie potrafił nazwać. Gdyby miał zgadywać po oczach, powiedziałby, że dyrektor jest starszy od niego. I ten głos. Zimny, chropowaty i nieprzyjemny. Kiedy Kępicki się zapominał, do jego wymowy wkradało się kresowe „Ł”. Dokładnie takie, jakie można było usłyszeć z ust przedwojennych aktorów. Jako emerytowany nauczyciel języka polskiego Józef Piątek miał ucho do takich spraw. Wielokrotnie zastanawiał się, skąd u młodego – w porównaniu do niego – człowieka taka maniera, lecz nigdy nie miał śmiałości, aby zapytać.

            Było coś jeszcze, o czym Piątek czasami rozmyślał. Dyrektor kogoś mu przypominał, jednak starczy umysł płatał figle i nie mógł skojarzyć kogo. Być może jednego z uczniów, jeszcze z początków nauczycielskiej kariery. Skojarzenie było nieostre, ale powracało co jakiś czas i uwierało go niczym kawałek mięsa tkwiący między zębami, którego nie da się usunąć językiem.

– Wybrał pan już kostium na bal halloweenowy? –Głos Witka wyrwał go z rozmyślań. Otyły pielęgniarz rozpoczął właśnie zmianę. Rozłożył w salonie drabinę i wszedł po trzeszczących stopniach, aby zawiesić pod sufitem papierowe nietoperze i lampiony w kształcie dyni. – Za co się pan przebierze, panie Józku? Może za Drakulę albo Frankensteina? Mamy sporo kostiumów do wyboru.

– Daj pan spokój. – Piątek machnął ręką. – Nienawidzę tego głupiego amerykańskiego święta. Zachęca tylko młodzież do chuligaństwa i niczego dobrego nie uczy.

– Niech pan się nie złości. – Witek jakimś cudem nie spadł z drabiny, a drabina jakimś cudem nie złamała się pod nim. Zawiesił wszystkie ozdoby i zszedł po trzeszczących szczeblach. – To po prostu okazja do dobrej zabawy.

– Do durnej zabawy – warknął rozeźlony emeryt, – Mamy przecież dziady, Zaduszki, pominki. Nie jakieś pożyczone, tylko nasze, ludowe.

We wspólnej zabawie było coś jeszcze, do czego Józef Piątek wolał się nie przyznawać: zwyczajnie nie lubił przebywać z pozostałymi podopiecznymi „Jesieni”. Nawet jeśli byli od niego młodsi, to znacznie bardziej zgrzybiali i wiecznie narzekający. Co prawda skład pensjonariuszy ciągle się zmieniał i przy stole można było nigdy nie spotkać tego samego grona. Jedni umierali, drugich dopadała demencja. A tych, u których zdiagnozowano jej pierwsze objawy, przenoszono do wydzielonej części, zwanej „Ogrodem Dobrego Pasterza”. Tyle że w tym ogrodzie drzwi nie miały klamek (otwierano je na kartę magnetyczną), widelce były plastikowe, a każdy ruch pensjonariusza obwarowany był czujnymi spojrzeniami personelu. Józef Piątek już dawno stwierdził, że wolałby umrzeć, niż zostać jednym z „warzyw” w „Ogrodzie Dobrego Pasterza”.

– Cholerny świat – mruknął i zwinął płachtę „Rzeczpospolitej”, która do tej pory stanowiła jego parawan. Strzelając stawami, dźwignął się z fotela i ruszył w stronę swojego pokoju, po raz kolejny podziwiając wystrój korytarzy domu opieki „Jesień”.

            To był olbrzymi budynek z ciekawą historią. Dawny dworek, należący do miejscowego arystokraty, po wojnie upaństwowiono wraz z całym majątkiem. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych odkupił go prywatny właściciel i zamienił w dom spokojnej starości, wyposażając trzydzieści pokoi, kuchnię, wielki salon, oranżerię i jeszcze wiele innych pomieszczeń we wszystko, czego potrzeba było do opieki nad seniorami. Na korytarzach wisiały portrety pierwszych właścicieli dworku, dodając mu arystokratycznego sznytu. Grube dywany, eleganckie tapety i tapicerowane meble dopełniały tego wizerunku i pozwalały właścicielowi znacząco podnieść cenę za pobyt. Piątek wiedział, że taka inwestycja musiała kosztować majątek, lecz patrząc na przychody (pobyt pochłaniał nie tylko jego emeryturę, ale także pieniądze łożone przez córki), zapewne już dawno się zwróciła.

– Idziesz na pociąg? – Głos dobiegł zza pleców Józefa i nieźle go nastraszył. Odetchnął, gdy się przekonał, że to Rysiek Wata – pensjonariusz młodszy od niego, wiecznie powłóczący nogami i gadający o pociągach. W młodości był kolejarzem i tak już mu zostało. – Na ekspres do Poznania?

– Nie idę na żaden pociąg – warknął rozeźlony, że dał się głupio zaskoczyć. Wiedział, że Wata prędko się nie odczepi. – Idź sobie.

            Skręcił za róg, aby zgubić Ryśka, jednak na niewiele się to zdało. Emerytowany kolejarz podążał za nim jak cień, raz po raz opowiadając jakieś bzdury.

– Z pierwszego peronu odjeżdża ekspres. Idziesz na niego?

– Nie. Spieprzaj, dziadu.

            Jego opryskliwość nie zdała się niestety na wiele. Współpensjonariusz wciąż szedł jego śladem. W akcie desperacji Piątek przywołał przyciskiem windę i do niej wsiadł. Westchnął ciężko, kiedy Wata zrobił to samo.

– A gdzie twój bagaż? – spytał Rysiek, gdy drzwi się zasunęły. Zanim Józef zdążył cokolwiek zrobić, jego towarzysz sięgnął do konsoli. Winda jednak nie ruszyła.

– Daj mi to zrobić, sieroto – warknął Józef. Odtrącił rękę pana Waty i zobaczył, że jego palec nie wciskał przycisku piętra, lecz niewielką wypukłość z otworem. Piątek skojarzył od razu. Sięgnął po znaleziony klucz, który zawsze przekładał ze spodni pod materac i z powrotem, nie chcąc oddawać go w ręce personelu. W końcu mogła to być jego przepustka na wolność. Wsunął klucz do szczeliny i przekręcił, a winda ruszyła w dół.

– W którym wagonie masz miejscówkę? – Rysiek nie dawał za wygraną, ale Józef go ignorował.

            Winda przejechała bez zatrzymania na poziomie minus jeden, na którym były usytuowane kuchnia, zaplecze spożywcze i pralnia. Do wnętrza dostał się ledwie wyczuwalny zapach gotowanej zupy i czegoś smażonego.

Co mogło znajdować się na minus dwa? Piątek do teraz nie wiedział, że taki poziom istnieje. Cóż, na pewno nic nie stało na przeszkodzie, aby to sprawdzić. Kiedy drzwi się otworzyły, poczuł niepokój. Piwnica nie wyglądała zachęcająco. Nie wiedział nawet, czy ktokolwiek z niej korzystał. Migająca jarzeniówka ledwie oświetlała cuchnący stęchlizną i moczem korytarz. Ten widok sprawił, że Piątek się zawahał, czy powinien wychodzić z windy. Uznał, że to zły pomysł.

– Ten tunel zawsze cuchnie. Chodźmy na peron – powiedział Wata i ruszył przodem. Piątek miał ochotę wcisnąć guzik i zostawić Ryśka błądzącego w podziemiach budynku. Wyciągnął rękę w kierunku pulpitu z przyciskami, ale po chwili cofnął ją ze wstydem. Istniało ryzyko, że zdziecinniały staruszek zgubi się na dobre albo zrobi sobie krzywdę. Piątek go nie lubił, nie znaczyło to jednak, że życzył mu śmierci lub kalectwa.

– Chodź tutaj! – krzyknął za znikającym w półmroku towarzyszem niespodziewanej wycieczki. – Rysiek, wracaj!

            Były kolejarz nie zareagował na jego słowa. Józef zmełł przekleństwo w ustach i ruszył za nim. Podłogę stanowił popękany beton i tylko dlatego wciąż słychać było szuranie kapci Waty, który parł przed siebie, jak gdyby doskonale wiedział, dokąd idzie. Piątek wciąż miał nadzieję, że być może uda im się znaleźć wyjście na zewnątrz. Może istniał tu jakiś tunel techniczny lub rampa załadunkowa?

            Usłyszał szum płynącej w rurach wody i skrzypienie, od którego dreszcz spełzł mu w dół kręgosłupa. Nie należał do ludzi przesądnych, ale czuł, że w tych korytarzach czai się coś niedobrego.

– Rysiek? – Tu, gdzie dotarł Józef, blask mrugającej jarzeniówki był zaledwie poświatą, odbitą od białych ścian piwnicy. Powoli wzrok przyzwyczajał się do ciemności. Wzdłuż ścian widział kilkoro drzwi, ale tylko jedne były otwarte. Szuranie ustało, a w uszach zadzwoniła mu cisza. – Wracaj, do cholery. Rysiek!

            Jego wezwanie pozostało bez odpowiedzi. Przytrzymując się ściany, ruszył w kierunku otwartych drzwi. Jak na złość w swoim pokoju zostawił laskę. Gdyby miał ją przy sobie, czułby się znacznie pewniej.

            Wszedł do niewielkiego pomieszczenia i niemal wpadł na stojącego w nim towarzysza. Ryszard Wata stał tuż za drzwiami, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność. Piątek położył mu dłoń na ramieniu, lecz towarzysz nie zareagował. Miał wzrok nieruchomo utkwiony w czarnej pustce, która przed nimi ziała. Czasami tylko wydawało się, że gdzieś w oddali widać nikły srebrny pobłysk, przypominający pajęczą nić, ale równie dobrze stare oczy mogły płatać figla. Gęsia skórka stopniowo pokrywała coraz większe obszary jego ciała. Bez wątpienia coś tam było. Obaj to czuli.

            Józef jęknął cicho, kiedy coś ciepłego otoczyło jego kapcie i dostało się do ich wnętrza. Była to jakaś ciecz, rozkosznie ciepła, przynosząca ulgę jego zmarzniętym stopom. W tej przyjemności było coś obezwładniającego, wręcz erotycznego, i Piątek miał ochotę się jej poddać bez reszty. Jakby to, co było w pomieszczeniu, zapraszało ich, by zanurzyć się w ciemność. Tam, gdzie nie dochodziła ani odrobina światła.

– Idziemy stąd. – Rysiek ocknął się pierwszy. Jego zdziecinniały umysł pełen był dziecięcego strachu, który najwyraźniej pomógł mu się wyrwać z odrętwienia.

Pociągnął towarzysza za rękaw swetra, jednak Józef ani drgnął. Rozszerzonymi do granic możliwości oczami wpatrywał się w ciemność, a na jego twarzy nie malowało się nic prócz błogości. Cokolwiek obmywało jego stopy, pełzło coraz wyżej i obejmowało już jego kostki.

– Chodź, do diabła! – Emerytowany kolejarz zamachnął się i z siłą, o którą mało kto by go podejrzewał, uderzył Józefa Piątka w plecy. Starszy mężczyzna zachwiał się, stracił równowagę i wpadł na futrynę, a jednocześnie wybudził się ze stuporu. – Wiejemy!

             Józef zamrugał, zbudzony z przedziwnego stanu. Spróbował wydostać się z kapci, lecz to coś oblepiało jego stopy niczym smoła i pełzło wyżej, i wyżej. Czuł się, jakby wciągały go ruchome piaski. W akcie desperacji chwycił towarzysza, licząc na to, że pomoże mu się wydostać. Przez chwilę Ryszard próbował to zrobić, ale szybko się zorientował, że nic nie wskóra. To coś było silniejsze od nich obu. Resztki instynktu samozachowawczego zaczęły brać górę, a Józef zrozumiał, że Rysiek chce go zostawić.

– Puść! – wrzasnął kolejarz, gdy Piątek zacisnął chude palce na jego ramieniu. Starał się wyrwać, ale emerytowany nauczyciel szarpnął nim do tyłu.

            Józef wiedział, że to ostatnia deska ratunku. Chwycił oburącz za koszulę Ryśka i wciągnął go z powrotem do pomieszczenia. Wykorzystał siłę bezwładności i cisnął starcem w stronę najgłębszej ciemności. Kiedy Ryszard Wata wpadł w jej środek, Józef poczuł, jak uścisk na jego kostkach się rozluźnia. Jego nogi znów były wolne. Ruszył w kierunku wyjścia, rzucając ostatnie spojrzenie w stronę Ryśka. To był błąd.

            Jego towarzysz był ledwie widzialny, zanurzony w ciemności, która gwałtownie ożyła. Józefowi wydawało się, że widział zarys czarnych macek, które zacisnęły się na kończynach Waty, wciągając go coraz głębiej. Staruszek ostatkiem sił próbował się wydostać, jednak był to daremny wysiłek. Józef słyszał trzask łamanych na betonie paznokci.

– Pom…! – krzyk Ryśka został zduszony w zarodku, po czym ciemność pochłonęła go na dobre.

            Ostatnim, co Józef zobaczył, były jego oczy. Wielkie i rozszerzone, wyrażające wyłącznie strach. Po nogach pociekł mu strumień ciepłego moczu, ale Piątek tego nie czuł. Uciekał w panice, modląc się, by nie pomylił układu korytarzy. Adrenalina najwyraźniej robiła swoje. Już dawno nie miał tyle siły w mięśniach, a ból stawów niemal zupełnie zniknął. Mężczyzna dopadł do windy i jak oszalały zaczął tłuc w podświetlany przycisk.

– Więcej – usłyszał za sobą szept i obrócił się zatrwożony. Korytarz był jednak pusty, a jedynym słyszalnym dźwiękiem było bzyczenie uszkodzonej jarzeniówki. Uznał, że to przerażony do granic możliwości umysł płata mu figle.

Odetchnął, dopiero kiedy drzwi się zasunęły, a dźwig ruszył w górę.

***

Obudził się i gwałtownie zerwał z łóżka. Z ulgą stwierdził, że jest we własnym pokoju, w pachnącej proszkiem pościeli. Za oknem wielkie krople deszczu bębniły w parapet, a na korytarzu krzątał się personel, budząc pensjonariuszy, aby przygotować ich do śniadania.

Cóż to był za okropny sen!

            Józef zadrżał na wspomnienie nocnego koszmaru. Oczami wyobraźni wciąż widział czarną substancję i śmiertelnie przerażone oczy Ryśka.

– Dzień dobry, panie Józiu – przywitała go Natalia, jedna z najmłodszych i najsympatyczniejszych opiekunek. Odsłoniła ciężkie zasłony, wpuszczając do pomieszczenia szare światło dnia. – Jak się pan dzisiaj ma?

            Chciał odpowiedzieć, że jak zwykle, ale tak nie było. Kiedy podniósł się z posłania, zdał sobie sprawę, że dawno nie czuł się tak dobrze. Najwyraźniej, pomimo dręczącego go koszmaru, zdołał tej nocy porządnie wypocząć. Nawet nie pamiętał, jak to się stało, że znalazł się w łóżku, lecz to akurat go nie dziwiło. Coraz częściej zdarzało mu się o czymś zapominać.

– Jak młody bóg, pani Natalko – odrzekł, przeciągając się.

– Aż tak? – Dziewczyna uśmiechnęła się, a Piątkowi zrobiło się cieplej na sercu. – To świetnie. Może będzie chciał pan dziś dołączyć do jakichś zajęć?

– No, nie wiem – powiedział nieprzekonany, jednak dziś jego opór przed aktywnością był wyjątkowo niewielki. Umył twarz, podczas gdy opiekunka ścieliła jego łóżko. – A co dzisiaj będzie się działo?

– Po śniadaniu miał być spacer, ale widzi pan, jaka okropna pogoda. Zamiast tego będzie rzeźbienie dyń, potem bingo i wielka krzyżówka. Po obiedzie przychodzi pan Jacek z gitarą. Będzie można pośpiewać, a może nawet potańczyć. Na co ma pan chęć?

– Chyba… – zawahał się i zastanowił, co będzie wymagało najmniejszej ilości interakcji społecznych. – Chyba na rzeźbienie dyni. Zawsze mnie ciągnęło do prac manualnych. Krzyżówki mam na co dzień.

– To świetnie! – Natalia zaklaskała. Pomogła Józefowi usiąść w fotelu i przysunęła stolik na kółkach. – Zaraz podam panu śniadanie. Dziś owsianka z bakaliami.

            Dziewczyna zniknęła na korytarzu, gdzie stał wózek śniadaniowy. Piątek poprawił się w fotelu. Miał dzisiaj dobry apetyt, a zapach gorącej owsianki dotarł aż tutaj. Spojrzał za okno i zamarł. Skurcz ścisnął mu żołądek. Spływające po szybie krople ułożyły się w wyraz: WIĘCEJ!

– Widzi to pani? – spytał, kiedy chwilę później wróciła opiekunka z miską parującej owsianki.

– No jasne – powiedziała, obracając się w stronę okna. – Przyjechałam rowerem w taką ulewę, głupia.

            Spojrzał na szybę raz jeszcze, chcąc wskazać pracownicy, na co ma patrzeć, ale nie zobaczył nic oprócz bezładnie rozrzuconych kropel na szkle. Józef westchnął ciężko. Był rozczarowany, że dobre samopoczucie okazało się tylko złudzeniem. Starczy umysł nadal płatał mu figle, podsuwając durne obrazy.

Podniesione głosy z korytarza wyrwały go z zamyślenia.

– Co tam się dzieje? – Spojrzał pytająco na Natalię.

Opiekunka nachyliła się nad nim tak mocno, że poczuł zapach jej perfum. Ściszonym głosem powiedziała:

– Pan Rysiek gdzieś czmychnął. Wprawdzie nikt go nie widział, ale drzwi do ogrodu nie były w nocy zamknięte na klucz. Zrobiła się awantura. Nie widział go pan?

– Nie… – odpowiedział i zakrztusił się owsianką. Nagle w jego głowie powstała istna gonitwa myśli. Opiekunka zdawała się jednak tego nie dostrzegać. Poklepała go po plecach i pomogła przeczekać atak kaszlu.

– Mam nadzieję, że szybko go znajdą. Biedak może się zaziębić albo spotka go jeszcze coś gorszego…

            Najgorszego… pomyślał Józef, ale nic nie powiedział. Po chwili uznał, że jeśli to była prawda, Wata dostał dokładnie to, na co zasłużył. Gdyby nie był tak cholernie namolny, nadal by żył.

            Zajęcia z rzeźbienia w dyniach okazały się przyjemniejsze, niż sądził, a najtrudniejsze w tym wszystkim było przyznanie się przed samym sobą do odczuwanej satysfakcji. Prowadzący je Mikołaj był tak naprawdę człowiekiem od większości rozrywek w „Jesieni”. Sam o sobie mówił z przekorą: kulturalno-oświatowy, nawiązując do dobrze znanej w PRL-u funkcji. Ze swoich obowiązków wywiązywał się całkiem nieźle: wybierał ciekawe dla seniorów filmy, przygotowywał duże i wyraźne pomoce. Tych, którzy mogli poruszać się samodzielnie, zabierał w miejsca darzone przez nich dużym sentymentem. Niewątpliwie, wszystkiemu nie był w stanie podołać. W związku z brakami w personelu często na zajęcia przywożono na specjalnych fotelach pensjonariuszy „Ogrodu Dobrego Pasterza”, choćby po to, by posłuchali muzyki lub pooglądali film, nawet jeśli demencja nie pozwalała im go zrozumieć.

            Tak było i tego dnia. Wprawdzie na zajęciach rzeźbienia w dyni byli tylko pensjonariusze, którzy mogli samodzielnie je wykonywać, ale już na popołudniowe spotkanie z muzyką i śpiewem przywieziono niemal wszystkich podopiecznych „Pasterza”. Połowa z nich spała w swoich fotelach i wózkach albo ich umysły wędrowały tam, gdzie poprowadziła je demencja. Siekący bez przerwy deszcz i niskie ciśnienie odcisnęły swoje piętno także na personelu. Pielęgniarka dyżurna ratowała się kolejną kawą i wypełniała dokumentację w swoim gabinecie, opiekunowie zaś siedzieli zasłuchani w dźwięki gitary lub zapadli w drzemkę pod pozorem towarzyszenia swoim podopiecznym.

            Józef nie mógł usiedzieć na miejscu. Od jakiegoś czasu myśl o nocnym koszmarze nie dawała mu spokoju. Czy to był rzeczywiście sen? A może objaw jego starczego umysłu, zdradzającego początki demencji? A ta sprawa z Ryśkiem Watą? Do tej pory go nie znaleziono, choć policja z psami tropiącymi, pracownicy i ochotnicy przeszukali okoliczny teren.

            Musiał to sprawdzić, ale jeśli to, co widział w piwnicy, było prawdą, nie mógł tam iść sam. Zadrżał na myśl o gęstej niczym smoła cieczy oblepiającej jego kostki. Jeśli to coś pożarło Rysia, nie chciał być następny. Korzystając z nieuwagi personelu, podniósł się z fotela i okrążył salon. Upewnił się, że ma ze sobą niewielką latarkę. W zasadzie była to dioda LED wbudowana w pamiątkowy brelok, który córka przywiozła mu z Hiszpanii, ale nic lepszego nie miał.

Najbliżej wyjścia na zwyczajnym wózku inwalidzkim drzemała Kitty. Właściwie Kathryn Wolińska – brytyjska żona polskiego przedsiębiorcy. Nie dość, że nie mówiła po polsku, to jeszcze nie mówiła prawie w ogóle, więc Piątek nie musiał się obawiać, że „wsypie” go w razie wpadki. Odblokował hamulec i popchnął wózek w kierunku windy. Nikt się nie obejrzał, więc ośmielony złapał za uchwyty i ruszył korytarzem. Koła zatapiały się w miękkim dywanie, doskonale tłumiącym dźwięki. Na szczęście w ośrodku nie było kamer. Liczył na to, że jeśli nie zostanie przez kogoś zobaczony, łatwo będzie mu się wyłgać z ewentualnej awantury.

            Drzwi windy otworzyły się z cichym szumem. Wydobył z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Kitty obudziła się, gdy dźwig ruszył w dół.

– Eee-eee-eee – zaczęła nucić swoją zwyczajową mantrę. Nigdy nie słyszał, by cokolwiek powiedziała. Była drobną kobietą, powykrzywianą artretyzmem niczym uschnięte drzewo. Z kącika ust nieustannie sączyła jej się ślina, tworząca mokrą plamę na sukience.

            Józef Piątek poczuł smutek. Ta biedna, poskręcana istota nadal musiała coś czuć i myśleć, nawet jeśli były to myśli chaotycznie wymieszane przez demencję. To była najczarniejsza wizja starości i jeśli tak miałby wyglądać jego koniec, to wolałby sam rzucić się w odmęty czarnej substancji.

            Winda stanęła na poziomie minus dwa i drzwi otworzyły się, ukazując pusty korytarz. Nie musiał się wysilać. Doskonale pamiętał trasę, jaką – we śnie lub na jawie – podążał za Ryśkiem. Poprowadził wózek w kierunku uchylonych drzwi.

– Eeee! Eeee! – Kitty najwyraźniej była zaniepokojona. Nawet pomimo zaawansowanej demencji, nie podobała jej się cała ta sytuacja. Wykręcała się w siedzisku, jak mogła, i tylko pas bezpieczeństwa chronił ją przed wypadnięciem. Józef podprowadził wózek do drzwi i pchnął je w nadziei, że zobaczy jedynie zakurzone pomieszczenie pełne gratów.

A jednak to nie był sen! Ciemność głębsza, niż kiedykolwiek widział, czekała tam na nich. Włączył mini latarkę i mdłe światło rozlało się po ścianach. Było zbyt słabe, by zrobić wyraźną różnicę, ale przynajmniej dodawało Piątkowi otuchy.

– O cholera – westchnął, kiedy poświecił do wnętrza pomieszczenia. To nie była zwykła ciemność. Ściany i podłoga były czarne, pokryte substancją, która zdawało się żyć własnym życiem. Kiedy coś w środku poruszyło się, Józef ze strachu upuścił brelok. Chciał go podnieść, ale zrezygnował, uznając, że tak jest lepiej, mniej strasznie.

– Yyyyy! Eeeee! – Szarpała się w wózku Kitty. Jej oczy niemal wychodziły z orbit, a powykręcane palce zaciskały się na poręczach fotela.

– Ciii… ciii… – Pogłaskał ją po policzku czułym gestem i odpiął pas bezpieczeństwa. Kitty skierowała na niego wzrok przepełniony błaganiem i strachem. – Tam będzie ci lepiej. Skończą się twoje cierpienia.

            Chwycił za rękojeści umieszczone za siedziskiem i popchnął Brytyjkę wraz z wózkiem wprost w czarną czeluść. Czymkolwiek to było, dopadło ją niczym drapieżnik. Coś szarpnęło wątłym ciałem, wyrywając je z wózka. Kitty krzyknęła ostatkiem sił, lecz potężna siła urwała ten krzyk w połowie, zastępując go dźwiękiem łamanych kości. Towarzyszył mu odgłos przypominający mlaskanie. Józef poczuł, jak wzbiera w nim fala mdłości, i zwymiotował resztki obiadu. Przytrzymując się ściany, dotarł do windy.

„Dobrze. Więcej!”, usłyszał w głowie i poczuł, jak do jego ciała napływa energia. Kiedy drzwi windy zamykały się, czuł, jakby ubyły mu dwie lub trzy dekady.

***

– Będziemy u ciebie za pół godziny. – Malwina rzuciła do słuchawki lakoniczny komunikat i zakończyła połączenie.

            Po tylu latach nadal to bolało Piątka najbardziej – stosunek córek do niego. Kiedy o tym myślał, czuł, że przegrał życie. Przez trzydzieści lat najpierw z żoną, a potem sam opiekował się dziewczynkami, jak mógł najlepiej. Starali się im wpoić to, co sami wynieśli z domów rodzinnych – szacunek, pokorę, troskę o najbliższych. W zamian otrzymał lekceważenie, pogardę i zapomnienie.

            Późno został ojcem, ale zawsze starał się być nim w pełnym wymiarze. Nawet jeśli stanowiło to wyrzeczenie i kosztowało. A teraz młodsza z córek wyprowadziła się na drugi koniec świata i jej troska o ojca ograniczała się do wysłania kartki z życzeniami dwa razy do roku oraz zdawkowych telefonów. To i tak było lepsze od tego, jaki stosunek do ojca miała starsza z córek. Malwina traktowała go, jakby był niespełna rozumu. Coś pomiędzy wariatem a niepełnosprawnym intelektualnie.

– Cześć, tato – powiedziała, kiedy weszła do pokoju.

            Spojrzał na nią krytycznie. Choć była po pięćdziesiątce, to ubierała się, jakby miała trzydzieści lat. A może nawet mniej. Co prawda często tłumaczył to jej posadą dyrektorki kreatywnej w korporacji odzieżowej, a jednak za każdym razem, gdy na nią patrzył, miał wrażenie, że odmładza się na siłę. Być może czuła upływ czasu i próbowała odwrócić jego bieg, aby zbliżyć się do swojego drugiego męża, którego Piątek serdecznie nie znosił.

Obserwował córkę, która wyglądała, jakby dopiero co wyszła z salonu urody. A może właśnie tak było. Idealnie pomalowane paznokcie, mocny makijaż i modnie ułożone włosy. Kanarkowy płaszczyk mocno kontrastował z czerwoną spódniczką. Jej mąż – młodszy i jeszcze bardziej skupiony na karierze niż Malwina – zgodnie z tym, co przewidywał Józef, był przyklejony do telefonu komórkowego. Swoje przywitanie z teściem ograniczył do skinięcia głową.

– Dzień dobry – przywitał się i tym razem nie musiał udawać, że jest pełen siły i jego głos brzmi witalnie. Dokładnie tak się czuł. Żadnego strzykania w stawach, braku energii czy losowo generowanych bólów. Oddałby wszystko, żeby czuć się tak częściej.

– Przyniosłam ci deserki owocowe – powiedziała, stawiając kilka opakowań na stoliku nocnym.

– Przecież wiesz, że ich nie znoszę – odparł, ale mimo to się uśmiechnął. – Odkąd mam klej do szczęki, mogę jeść wszystko…

– No tak, tak. Ale niedługo pewnie nie będziesz mógł, więc się przyzwyczajaj.

            Józef nie robił sobie wielkich nadziei na to spotkanie i w zasadzie domyślał się, że będzie przebiegało ono podobnie jak poprzednie. Cóż, jakoś to przeżyje. Cieszył się jednak na jego drugą część – wyjazd na cmentarz. Co roku córka i zięć zabierali go, by mógł odwiedzić grób żony. Chociaż te wizyty trwały zaledwie kwadrans lub dwa, był im wdzięczny za taką możliwość. Sam nie poruszał się już zbyt sprawnie, a listopadowy wiatr kilka lat temu przewrócił go i skazał na operację biodra. Tym razem było inaczej. Czuł się na siłach nie tylko do odwiedzenia grobu żony, ale także swoich rodziców, tragicznie zmarłego brata i wszystkich innych, których przez lata nie odwiedzał. Zresztą, wypadało zobaczyć miejsce, do którego i tak niedługo trafi. Chciał coś powiedzieć, lecz spojrzenia utkwione w ekranach telefonów go zniechęciły. Otworzył szafę i wyciągnął płaszcz, buty i kaszkiet.

– Możemy jechać – powiedział, zapinając ostatnie guziki. – Odwiedzimy też ciocię Bożenkę w drodze powrotnej? Wiem, że to inny cmentarz…

– Co? – Malwina oderwała wzrok od telefonu. – Ach, tato, nie damy rady tym razem. Mówiłam ci przez telefon.

– Nie mówiłaś. – Józef był niemal pewien swego.

– Mówiłam, mówiłam. To już ta twoja skleroza się odzywa, tato.

– Przecież rozmawialiśmy przedwczoraj. Obiecałaś, że kupisz zgrzewkę zniczy i zapalarkę…

– Nie gadaj bzdur. – Córka roześmiała się nerwowo i machnęła ręką. – Tak czy siak, nie możemy cię tym razem zabrać na cmentarz.

– Dlaczego nie?

– Lecimy z Igorem do Nowego Jorku na tę ogromną paradę z okazji Halloween. Za kilka godzin musimy ruszać, a jeszcze tyle do zapakowania. Wiesz, w Stanach Halloween to prawdziwa feta, zrobiona z pomysłem i z pompą. Nie takie ponure święto jak tutaj. Mamy już nawet upatrzone kostiumy. Przyślemy ci zdjęcie.

– Ale przecież… – próbował protestować.

– Da już tata spokój – warknął milczący dotychczas zięć i obrzucił go złym spojrzeniem. – Nie możemy i koniec.

            Józef zacisnął szczęki i odwrócił się w stronę szafy, ściągając płaszcz. Jeszcze do niedawna żal ścisnąłby mu serce, lecz teraz… Teraz czuł irytację i gniew. Na skroni Józefa Piątka zaczęła pulsować żyła. Na wyjazd na cmentarz po ich powrocie nie miał co liczyć. Zawsze byli zbyt zajęci, trzeba było nadrobić zaległości, pojawiały się ich słynne „dedlajny”… Te bzdury słyszał za każdym razem, kiedy opaleni na brązowo wracali z urlopu. Był stary, ale to nie znaczyło, że głupi.

– Odprowadzę was do wyjścia – powiedział po kwadransie czegoś, co nawet trudno było nazwać rozmową. Była to raczej wymiana półsłówek i banałów w stylu „tak to już jest”, „starość nie radość”. Piątek miał serdecznie dosyć.

– Dzięki, tato. Miło było – powiedział zięć i wrócił do przesuwania palcem po ekranie telefonu.

            Poprowadził ich do windy i wsunął kluczyk do zamka. Zbyt pochłonięci sobą nie zwrócili na to uwagi. Dopiero kiedy drzwi się otworzyły, Malwina spojrzała zdziwiona na korytarz, którego nie znała.

– Co to za miejsce?

– To tunel zaopatrzeniowy. – Kłamstwo przyszło mu gładko, tym bardziej że miał je wcześniej przygotowane. – Prowadzi wprost na parking.

            Na szczęście nic nie wydało im się podejrzane. Znów zniknęli w swoich telefonach, narzekając na ginący zasięg. Zimne światło ekranów oświetlało ściany korytarzy. Przepuścił ich przodem w drzwiach. Tych drzwiach…

– Co jest, do cholery? – spytała Malwina, spojrzawszy na swoje szare kozaczki, które kosztowały tyle, ile wynosiła emerytura jej ojca. Poczuła, że wdepnęła w coś ciepłego i lepkiego.

– O ku… – Igor nie zdążył dokończyć. Coś oplotło mężczyznę na wysokości szyi, zacisnęło się na niej i z ogromną siłą pociągnęła go w górę. Józef nie widział, jak głowa Igora uderzyła o sufit, jednak wystarczająco wyraźnie usłyszał trzask pękającej czaszki. Ekran upuszczonego telefonu wciąż świecił, nieznacznie rozświetlając wnętrze. Zobaczył, jak kawałki głowy spadły na podłogę i rozsypały się niczym części roztrzaskanego arbuza. Pokryte skórą i mokrymi od krwi włosami fragmenty zobaczył dokładniej, niż by chciał.

            Zanim Malwina zdążyła krzyknąć, coś złapało ją za twarz. Chwilę później głowa kobiety zanurzyła się w czarnej otchłani, która najwyraźniej zaspokoiła pierwszy głód i postanowiła zabijać powoli.

            Józef Piątek z zadziwiającą satysfakcją obserwował, jak jego córka walczy o życie. Ach, gdybyś z taką determinacją walczyła o mnie, to nie byłoby nas tutaj…, pomyślał. Nie czuł smutku, żalu czy przerażenia. Zupełnie jakby jego emocje dostały znieczulenie.

            Odległe światło w korytarzu ledwie oświetlało miejsce masakry, jednak Józef wyraźnie widział, jak ciało Malwiny wpadło w konwulsje spowodowane brakiem powietrza. Kiedy wierzgające nogi odrzuciły wysoko spódniczkę, zobaczył zanieczyszczone odchodami majtki. Ciałem kobiety wstrząsnęło jeszcze kilka razy, aż wreszcie przestało się ruszać. Czarna czeluść wciągała głębiej to, co kiedyś było jego córką. Pozbierał wszystkie porzucone przez umarłych drobiazgi i wrzucił je do pomieszczenia, po czym starannie zamknął drzwi.

„Tak! Więcej! Dam ci to, czego pragniesz…”, usłyszał, kiedy szedł do windy. Tym razem się nie obejrzał.

***

– Niech pan na siebie uważa, panie Józiu. – Ela, opiekunka z najdłuższym stażem w „Jesieni”, spojrzała na Piątka z troską. – Najpierw pan Rysio, później Kitty. Nie wierzę, żeby to był przypadek. Tutaj dzieje się coś złego.

– Tak pani sądzi? – Józef dokończył śniadanie i wytarł usta serwetką. Miał na ten temat swoje zdanie, którym nie zamierzał się dzielić, niemniej interesowało go, co się dzieje ze sprawą. – A co na to policja?

– No właśnie w tym problem, że niewiele. Przyjechali, przesłuchali personel i spisali zawiadomienie. Próbowali nawet przesłuchiwać pensjonariuszy, ale pan Albert skutecznie ich do tego zniechęcił. Musiałby pan słyszeć te historie, które im opowiadał!

            Piątek odetchnął z ulgą. Całe szczęście, że policjanci traktowali pensjonariuszy „Jesieni” tak, jak traktowało ich całe społeczeństwo – jako ludzi nieszkodliwych i niezdolnych do popełnienia zbrodni, niebezpiecznych co najwyżej dla siebie. Zresztą, Józef Piątek nie uważał, że popełnił zbrodnię. Po prostu robił to, co należało. Przynosił ulgę potrzebującym lub wymierzał zasłużoną karę. Całą resztą zajmowała się istota zamieszkująca ciemny pokój. Z każdym dniem rosła w nim ciekawość, co kryje się za ciemnością. Postanowił, że sprawdzi to przy najbliższej wizycie w piwnicy. Skorzystał z okazji, kiedy konserwator pozostawił otwarty kufer z narzędziami, i ukradł z niego pokaźną latarkę. W jego spodniach z dużymi kieszeniami mieściła się znakomicie.

            Nie wszystko szło jednak po myśli Józefa. Dyrektor Kępicki prawie zamieszkał w „Jesieni”. Piątek spotykał go niemal na każdym kroku i zdawało się, że jest wszędzie. Przemierzał korytarze, gorączkowo poszukując wskazówki do rozwiązania zagadki, co działo się w jego placówce. Józef czuł jego podejrzliwe spojrzenie. Kępicki podwoił także ilość personelu, ale to akurat nie stanowiło największej przeszkody – wszyscy nowi pracownicy byli tak bardzo pogubieni, że ułatwiało mu to zadanie. Dużo bardziej obawiał się samego dyrektora.

– Zgubił się pan, panie Piątek? – Honoriusz Kępicki wyrósł za plecami Józefa i śmiertelnie go wystraszył. Mężczyzna utkwił w nim spojrzenie chłodnych, niebieskich oczu. Piątek krążył po korytarzu w nadziei, że nadarzy się okazja do niepostrzeżonego zawiezienia kogoś na najniższy poziom budynku. Podskórnie czuł, że z każdym dniem apetyt zamieszkującej tam istoty rośnie. – Co pan tutaj robi?

– Właśnie szedłem do pokoju na drzemkę – skłamał gładko, ale ze wzroku Kępickiego nie był w stanie wyczytać, czy go przekonał.

– Dobrze. – Dyrektor skinął lekko głową. – Wolałbym, żeby nie kręcił się pan bez nadzoru. Ostatnio wydarzyło się tu dużo… niepokojących rzeczy.

            Pożegnał się uprzejmie, ale chłodno, i zniknął w plątaninie korytarzy. Piątek udał się do salonu. Chciał pobyć trochę z innymi, zostać zauważonym przez personel, by ściągnąć z siebie ewentualne podejrzenia.

– Panie Józiu, co za wyczucie czasu! Pora się przebierać w halloweenowe kostiumy – zaszczebiotała Natalia i odsłoniła wampirze zęby. Piątek uzmysłowił sobie, jaki jest dzień. – Zdecydował się pan już na coś?

– Myślę, że strój zombie będzie w porządku – powiedział, podchodząc do wieszaka. Opiekunka wyszukała odpowiedni kostium i pomogła swojemu podopiecznemu się przebrać. Potem przystąpiła do krótkiej charakteryzacji. Kiedy Józef przejrzał się w lustrze, musiał przyznać, że dziewczyna znała się na rzeczy.

            Dopiero teraz miał czas, aby rozejrzeć się po salonie. Personel wykonał kawał dobrej roboty. W narożnikach stały wydrążone dynie, jedne straszne, inne groteskowe. We wszystkich paliły się już świece. Pod sufitem rozciągnięto kilka gigantycznych pajęczyn, a na ścianach zawisły różnego rodzaju maski. Być może to było tylko złudzenie, ale cienie wydały się Piątkowi głębsze niż zwykle, a ciemność bardziej gęsta, niemal lepka.

            Opiekunowie zaczęli powoli przywozić podopiecznych z „Ogrodu Dobrego Pasterza”, przyprowadzono także kilka osób z ich pokojów. Józefa cieszył ten zgiełk, przygaszone światła i dźwięki wyświetlanego właśnie Frankensteina. W tym wszystkim łatwo było zniknąć z pola widzenia.

– Niezły z pana zombiak, panie Józku – zagadnął Mikołaj, wręczając Józefowi dyniowy koktajl. Piątek powąchał napój z dużą dozą nieufności. W końcu uznał, że może spróbować. Koktajl smakował lepiej, niż wyglądał. Wypił od razu pół szklanki.

WIĘCEJ!

            Józef obejrzał się zaskoczony, wylewając na podłogę nieco koktajlu, ale natrafił jedynie na spojrzenie Mikołaja, który trzymał dzbanek z pomarańczowym napojem.

– Pytałem, czy chce pan więcej? – Mężczyzna potrząsnął dzbankiem, aż zachlupotało. Piątek pokręcił głową. – Jak się panu podoba?

– Gdyby nie to, że większość z tych ludzi jest już w połowie martwa, to byłoby nawet zabawne – powiedział zgryźliwie, starając się brzmieć dokładnie tak jak dawniej.

– Niech pan się trochę rozchmurzy. To tylko taka zabawa…

            Józef nie podzielał entuzjazmu ani jego, ani nikogo innego. Choć dawniej bal halloweenowy uważałby za idiotyczny pomysł, teraz się z niego cieszył. Zamieszanie było okazją do zaproszenia kogoś na wycieczkę po podziemiach, na którą obowiązywał bilet w jedną stronę. Pokręcił się chwilę w różnych miejscach: spróbował ciasta z dyni, obejrzał kawałek filmu, nawet odgadł hasło „krwawej krzyżówki”. Ku jego rozczarowaniu wszyscy pensjonariusze byli pod czujnym okiem opiekunów. Zdegustowany, chyłkiem udał się do swojego pokoju. W korytarzu czekała go niespodzianka.

– Czy może mi pan pomóc? – spytała Klara Potocka (jak sama twierdziła, z TYCH Potockich, choć mówiła także wiele innych rzeczy mających niewiele wspólnego z prawdą). Była prawdziwą damą. Jako jedna z niewielu pensjonariuszek nie dała się namówić na przywdzianie kostiumu. Wyglądała dosyć młodo jak na swój wiek, jednak często bywała zagubiona i – jak określały jej stan pielęgniarki – splątana. Józef wiedział, że pomimo grubych niczym denka butelek szkieł, widziała niewiele. – Nie mogę znaleźć recepcji w tym hotelu. Mam już spakowane bagaże i chciałabym, żeby boy zabrał je do samochodu. Szofer już czeka.

– Oczywiście, proszę pójść ze mną – odpowiedział bez mrugnięcia okiem. – Akurat szedłem w tamtą stronę.

            Rozejrzał się po korytarzu, który był zupełnie pusty. Nawet przy podwojonej obsadzie kadrowej placówka wciąż sprawiała wrażenie wyludnionej, a teraz wszyscy zgromadzili się w salonie. Nielicznym, najbardziej samodzielnym i pozostającym przy władzach umysłowych, pozwalano się poruszać. Józef nie tylko był w pełni sił, ale musiał się starać, żeby wyglądać na zgrzybiałego i zmęczonego życiem starca. Czuł, że z każdą oddaną tajemniczej istocie ofiarą stawał się młodszy i silniejszy. Stawy i mięśnie przestały boleć, mógł się wreszcie wyprostować, no i skończyły się poranne katusze z przerośniętą prostatą.

            Podał Klarze ramię, które ujęła z wdzięcznością.

– Dziękuję. Prawdziwy z pana dżentelmen. – Westchnęła teatralnie i wsiadła z Józefem do windy. – Nawet pan nie wie, ile to dla mnie znaczy.

– Och, cała przyjemność po mojej stronie.

            Była tak zagubiona, że nie zaniepokoiła się przez całą drogę. Niewiele widziała, toteż nie wydało jej się podejrzane, gdy drzwi windy otworzyły się, ukazując podpiwniczenie o popękanej posadzce, ani to, że została poprowadzona przez Piątka w coraz ciemniejsze zaułki korytarza, wprost do uchylonych drzwi.

            Józef popchnął je i zobaczyli najgłębszą ciemność, jaką można sobie wyobrazić.

– Co tam jest? – Klara Potocka stanęła, wyczuwając niebezpieczeństwo.

            Piątek słyszał, że kiedy jeden ze zmysłów zanika, pozostałe się wyostrzają. Z zionącego ciemnością pomieszczenia nie dolatywał żaden zapach ani dźwięk, zatem u prowadzonej przez Józefa Piątka kobiety musiał wyostrzyć się ten szósty – intuicja.

– Koniec twojej podróży, moja droga – powiedział i wepchnął Klarę za próg. Coś w środku poruszyło się, a staruszka krzyknęła. Piątek trzęsącymi się z emocji rękami wydobył latarkę. Włączył ją i skierował snop światła do pomieszczenia. Musiał TO zobaczyć.

            Z szeroko otwartymi ustami wpatrywał się w to, co znajdowało się przed nim.

            Niemal całą podłogę, ściany i sufit oblepiała gęsta, połyskująca ciecz. Przypominała bulgoczącą w kotle smołę, jednak jej powierzchnia poprzetykana była srebrnymi pęknięciami. Całość przywoływała na myśl rozgwieżdżone niebo albo czarno-srebrną lawę. Ciecz się poruszała. Bulgotała, pulsowała i przyciągała wzrok niczym magnes. Stał jak zahipnotyzowany. Pośrodku tego wszystkiego znajdowało się to, co kiedyś było Klarą Potocką.

            Prawie się spóźnił, pomimo że znalezienie i włączenie latarki zajęło mu może dwie sekundy. Ciało kobiety oplatały macki, z których każda przypominała odnóże wielkiej, czarnej ośmiornicy. Bez trudu oderwały od tułowia chude ręce i nogi, na sam koniec pozbawiając je głowy, którą potężna siła wyrwała razem z kręgosłupem. Rozczłonkowane ciało znikało w bulgoczącej mazi, wydającej obrzydliwie głośne dźwięki. Piątek poczuł mdłości. Na to, co zobaczył, nie był przygotowany.

            Snop jasnego światła z końca korytarza przywrócił go do rzeczywistości. Nie mógł zobaczyć, kto nim operuje, bowiem skutecznie go oślepiono. Zgarbił się jak dawniej i postanowił udawać zbłąkanego starca, licząc, że po raz kolejny jego powierzchowność będzie stanowiła doskonały kamuflaż. Usłyszał zbliżające się kroki i dopiero po chwili ktoś opuścił latarkę.

– Ach, więc to pan, panie Piątek. – Kępicki podszedł bliżej. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. – A wydawał się pan takim nieszkodliwym staruszkiem. Jeśli miałbym zgadywać, kto odkrył moje znalezisko, pana wytypowałbym na końcu.

– To… – Józef przełknął ślinę. Był równie zaskoczony jak dyrektor ośrodka. Skinął głową w kierunku czarnej istoty. – To pan o tym wszystkim wie?

– Owszem, wiem. A pan? Pan się tu dostał zapewne przez ten cholerny kluczyk, który zgubiłem dwa tygodnie temu?

– Tak. To pana istota, prawda?

– Nie wiem, czy można tak powiedzieć. Należy do tego, kto ją karmi, a może raczej trzeba powiedzieć, że to my należymy do niej? Bo nasze pragnienia i żądze na pewno tak...

– Co… Czym to jest?

– Nie wiem. Odkrył to mój ojciec około 1762 roku. Razem z grupą innych szlachciców odprawiali tutaj dziady i przywołali tę istotę, być może nawet z samego piekła. Co roku w okolicach Zaduszek jej apetyt się wzmaga. To dlatego teraz jest taka głodna i aktywna.

            Znów ta dawna polszczyzna. Kępicki słowo „piekła” wymówił prawie jak piekla.

– Pana ojciec? W 1762? To by znaczyło, że ma pan jakieś…

– Dwieście pięćdziesiąt lat. Zgadza się. – Dyrektor pokiwał głową. – To były piękne czasy. Mało kogo interesowało, kiedy zniknął jakiś prostaczek. Chłop, pastuch, kurtyzana. Wszystko jedno. A teraz… Żeby poczuć się młodo, muszę szukać wśród tych, którymi nikt się nie interesuje…

– Czyli takich jak ja. – Piątek zacisnął usta w wąską kreskę. – To coś daje panu wieczną młodość, prawda?

– Oddaje mniej więcej połowę tego, co zostało każdemu pożartemu. Niby to niewiele, biorąc pod uwagę, ile życia zostało starcom. O młodszych niestety zawsze ktoś się troszczy. A o takich jak pan nikt. Dlatego, paradoksalnie, ta umieralnia to istne źródło wiecznej młodości.

– Ale przecież rodziny chcą oglądać ciało zmarłego, prawda?

– Zdziwiłby się pan jak rzadko. Jeśli do tego dodać odpowiednio wyrazisty opis cierpień zmarłego i zmiany w jego wyglądzie, to już prawie nikt. Zresztą, tym zajmuje się mój brat. Prowadzi dom pogrzebowy.

 Kępicki zbliżył się i zgasił latarkę. Teraz pamięć Józefa Piątka ożyła. Wiedział, dlaczego dyrektor ośrodka wydawał się mu znajomy! Widywał go codziennie na wielkim portrecie zawieszonym w głównym holu „Jesieni”. Zmyliły go peruka, wypudrowana twarz oraz bogaty szlachecki strój, w którym Honoriusz Kępicki został sportretowany. Wprawdzie teraz nosił krótko przystrzyżone włosy, okulary i drogi garnitur, lecz twarz nie budziła już wątpliwości.

– No, panie Piątek? Czas się żegnać z życiem. Jakieś ostatnie słowo na do widzenia? – Dyrektor wsunął latarkę do kieszeni marynarki i chwycił Józefa za ramię i kołnierz.

            Emerytowany nauczyciel wiedział, że jeśli ma cokolwiek zrobić, to teraz. Jeszcze dwa tygodnie temu byłby bezradny jak dziecko, ale od tego czasu wszystko się zmieniło.

– Tak. Giń. – Odwrócił się i grzmotnął Kępickiego latarką w skroń. Mężczyzna zawył, a Piątek chwycił go za poły marynarki i obrócił niczym partnerką w tańcu. Dyrektor upadł i potoczył się w stronę otwartych drzwi. W ostatniej chwili wyhamował koziołkowanie. Było jednak za późno.

            Potężna, uzbrojona w wielkie kolce macka opadła na jego ciało, przebijając je w kilku miejscach na wylot. Z ust i nosa bluznęła fontanna krwi. Kępicki wciąż jeszcze żył, kiedy istota zaczęła wciągać go do środka i – Piątek mógł tylko przypuszczać – zjadać tuż za progiem. Dyrektor wciąż krzyczał. Ucichł, dopiero kiedy coś zmiażdżyło mu klatkę piersiową i z głuchym trzaskiem połamało żebra.

            Józef Piątek poczuł, że wstępuje w niego nowe życie. Pomarszczona skóra napinała się, a zwiotczałe mięśnie stawały się jędrne i pełne. Zupełnie jakby otrzymał drugie życie.

            Chciał więcej! Więcej!

Wiedział, że w końcu ktoś powiąże wszystkie te zniknięcia w „Jesieni”. Miał zatem niewiele czasu. Otrzepał ręce z kurzu i postanowił od razu zabrać się do pracy. Tych kilkudziesięciu starców mogło odmłodzić go jeszcze bardziej, ale najpierw musiał pozbyć się personelu. Teraz, kiedy w jego żyłach tętniła gorąca krew, a mięśnie znów miały siłę, to nie stanowiło problemu.

Wyglądało na to, że jednak polubił Halloween.

KONIEC



Co sądzicie o debiutanckim opowiadaniu z dreszczykiem Tomasza Betchera?

Ja jest na TAK *i chcę WIĘCEJ...

Pozdrawiam

Zaczytana Joana

BOOKIECIARNIA





4 komentarze:

  1. Tomasz, co Ty w sobie masz, że tak mi się podobasz? 😉Widzę forma high level🙂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak 🤩 Widać że autor jest w formie 🤩 Super opowiadanie z dreszczykiem.

      Usuń

Dziękuję za treściwe odwiedziny :-)

Copyright © 2016 Epilog - zaczytana Joana , Blogger